Poranek był podobny. Cieszyli się swoją obecnością, chwilą spokoju, czasem tylko dla siebie. Cieszyli się wspólnym śniadaniem, słodką kawą i śniegiem sypiącym za oknem. Siedzieli razem przy stole, przed nimi leżał stos stygnących już gofrów, konfitura ze śliwek zgarnięta z jednej z szafek i świeżo pokrojone owoce, które przywieźli ze sobą. Trochę dalej stał wazon, który ponoć przetrwał w pożarze, a w nim pełno było ususzonych, wiosennych kwiatów.
Marcel poczuł się tu naprawdę dobrze, kiedy Kacper tak miło wspominał to miejsce. Miejsce, w którym, jakby nie patrzeć, mógł kiedyś zginąć. A jednak siedział tu i śmiał się, jedząc gofry. Odkąd był z Marcelem jego stosunek do słodyczy uległ delikatnej zmianie. I mimo że wciąż nie był takim łasuchem, właściwie dalej było mu do niego daleko, to czasami ulegał pokusie i, tak jak teraz, jadł słodkości wspólnie z Marcelem.
Może właśnie dlatego to robił. W końcu wspólnie z Marcelem miał zamiar również pójść na studia. Wspólnie z nim był.
– Czemu się tak uśmiechasz? – Usłyszał obok i roztargniony zerknął w niebieskie oczy.
– Bez przyczyny – odparł, chwytając chłopaka za rękę. Wsunął palce między jego palce i siedział tak przez chwilę, patrząc na splecione dłonie. – Czy na początku… Kiedy jeszcze nawet nie mogłem na ciebie patrzeć, chociażby przeszło ci przez myśl, że to – uścisnął mocniej jego dłoń – mogło się tak skończyć? – zapytał, wbijając w chłopaka uważne spojrzenie.
Kacper zamilkł na chwilę. Zamyślił się.
– Nie miałem pojęcia – odpowiedział, kręcąc przy tym nieznacznie głową. – Wiedziałem tylko, że muszę spróbować. A kiedy ty spędzałeś czas z Marcinem… – Marcel zaczerwienił się. Było mu wstyd. – Wtedy znowu czułem wściekłość i żal, i wściekałem się na niego, na ciebie zresztą też, nie wiedząc, co mam robić. Myślałem, że to już za mną. Myliłem się. – Uśmiechnął się do niego kącikami ust. – Skąd ci to teraz przyszło do głowy?
– A tak tylko… – Wzruszył ramionami. – Pomyślałem, że straciłbym coś ważnego, gdybyś wtedy odpuścił i nawet nie miałbym o tym pojęcia. – Ponownie go uścisnął, przysuwając się bliżej. Spojrzał mu w oczy, mimo że był czerwony niczym jabłuszko. Nie wstydził się jednak. Nie miał do tego żadnych powodów.
Kacper wolną dłoń uniósł do jego twarzy. W jego niebieskich oczach odbijały się radosne, ciepłe błyski, a usta rozciągnęły się w pięknym uśmiechu.
Marcel rzadko zwierzał się ze swoich uczuć. Właściwie był to pierwszy raz, kiedy tak otwarcie powiedział mu, co myśli i czuje. Na inne słowa wciąż nie miał odwagi, ale być może niedługo się to zmieni. Teraz jednak nie był gotowy.
– Nie miałem zamiaru odpuszczać. Chociaż gdybym mógł cofnąć się do tamtego czasu, kilka spraw na pewno załatwiłbym inaczej.
– Tak?
– Dałbym nam więcej czasu. Nie zmuszałbym cię do niczego. I nie szantażowałbym – skrzywił się, a Marcel roześmiał się skrępowany.
– Chyba wiem, o czym mówisz – szepnął, wtulając policzek w dłoń kochanka. – Na szczęście nie rzuciłem się z balkonu.
– Byłoby szkoda.
– Mhm. Bardzo. – Wyszczerzył się, po czym wychylił się i pocałował Kacpra prosto w usta. Potem jednak, zauważając, że gofry stygną coraz bardziej skradł kolejnego i wziął potężnego gryza. – Jedz, a nie się rozczulasz. – Przewrócił oczami, mimo że to raczej on był tym, który się rozczulał.
Kacper musiał być tego świadom, bo westchnął jedynie ciężko. No i sięgnął po kolejnego gofra, na szczęście nie komentując. Wiedział, że przydadzą im się siły na później, gdyż zaplanował im intensywny i bogaty w aktywności dzień. Miał wiele do pokazania Marcelowi.
Zerkał na niego, gdy ten po śniadaniu zakładał na siebie kolejne warstwy ubrań. Śledził wzrokiem jak koszulka okryła jego goły tors, później bluza, a na końcu puchaty, granatowy sweter. Nie przeszkadzało mu bynajmniej, że Marcel wyglądał teraz jak puchata kulka. Właściwie to wydawało mu się to urocze, chociaż nawet nie śmiałby o tym napomknąć Rogackiemu. Chciał pożyć w zgodzie tak wiele dni, jak tylko mogli, a najlepiej cały ten wyjazd. Dlatego też tylko obserwował, jak Marcel niezgrabnie obraca się wokół, a ramiona ma tak napchane ubraniami, że odstają mu delikatnie od tułowia.
Uśmiechnął się pod nosem i szybko odwrócił wzrok, widząc, że Marcel zerka na niego z uniesioną lekko brwią.
– Gotowy? – zapytał, nasuwając pokracznie bawełniane skarpety na stopy. Wciąż się nie nauczył, że lepiej robić to przed założeniem spodni, zwłaszcza kiedy skarpety te sięgały za łydkę.
– Czekam na ciebie.
Rogacki wyprostował się. Teraz to on zlustrował Kacpra uważnym wzrokiem, zastanawiając się, czemu chłopak wyglądał tak dobrze, podczas gdy on prezentował się niczym choinka z lat dziewięćdziesiątych; wszystkiego było na nim dużo i nic do siebie nie pasowało. Na szczęście jedynie wzruszył na to ramionami i podszedł do swojego chłopaka.
– Chyba musimy się ulotnić, zanim się tu ugotujemy.
– Chodźmy.
Idąc przez mieszkanie, tym razem już ogrzane i rozświetlone, Marcel rozglądał się jak za pierwszym razem. Nie do końca potrafił wczuć się w klimat tego miejsca, chociaż było w nim coś znajomego. Wciąż jednak nie potrafił przypomnieć sobie, skąd są mu znajome takie tapety na ścianie i futra. Być może byłoby mu łatwiej, gdyby połowa domu nie była odnowiona po pożarze i wszystko składałoby się w jedną całość.
Nie zmieniało to faktu, że dobrze się tu czuł.
Poczuł się jeszcze lepiej, kiedy znalazł się już na dworze i w świetle dziennym zobaczył krajobraz, który go otaczał. Na chwilę zaparło mu dech w piersiach. Przystanął na schodkach oszołomiony, oślepiony bielą.
Zmrużył oczy i zszedł po miękkim puchu. Chyba jeszcze nigdy nie miał wokół siebie tyle wolnej przestrzeni, która pokryta byłaby w całości śniegiem. Nad nim zaś rozciągało się błękitne niebo. Gdzieniegdzie błękit przysłaniały jasne obłoczki, które po chwili rozpływały się na wietrze, tworząc puchatą pajęczynę. Słońce grzało lekko, a promienie odbijały się na tafli śniegu, sprawiając, że lśniła i mieniła się w oczach.
Po prawej stronie stały dwa niskie budynki gospodarcze. Całe dachy miały przykryte grubą warstwą śniegu, sople zwisały z rynien, a szare ściany niemalże zlewały się z krajobrazem. Przed nimi stał samochód Kacpra. Szyby miał oszronione.
Z lewej strony oprócz drewnianego płotu nie było wiele. Jedynie niskie, bezlistne drzewka, przez które wszystko było widać. Być może w lecie oczom Marcela ukazałby się tu ogródek i piękne kwiaty – teraz była tylko ziemia przykryta zaspami śniegu. Za płotkiem zaś roztaczała się już tylko przestrzeń, w tyle zaś iglaste lasy i gdzieniegdzie porozrzucane domostwa.
– Idziesz? – Uśmiech Kacpra był rozbrajający. Od razu stopił Marcelowe serce, więc chłopak wziął go za rękę i dał się poprowadzić na prawo do jednego z budynków, którego Kacper otworzył z trudem – zamek przymarzł – a potem wyciągnął z niego piękne, drewniane sanie. Oczy Marcelowi zalśniły.
– Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz – szepnął zachwycony.
– Wiedziałem, że ten pomysł ci się spodoba – odpowiedział, kładąc na śniegu sanki. W lewej dłoni trzymał zielony, gruby sznurek, za który je ciągnął. – Zresztą poczekaj aż cię zaprowadzę na naszą górę, szczęka ci opadnie.
Marcel przytaknął żwawo. Szczeka to już mu opadła, ale spodziewał się, że może być tylko lepiej.
– Szymon do tej pory potrafi zaszyć się tu na tydzień i zamiast na narty wybiera się na sanki. Ale nie wspominaj mu o tym, bo się denerwuje, że jego wizerunek na tym cierpi. Ponoć z tego wyrósł lata temu – opowiadał Kacper prześmiewczo, doskonale zdając sobie sprawę, że kuzyn tylko udaje poważnego. – Chociaż ja tam uważam, że z tego się nie wyrasta.
– Cóż, za kilka lat jak będzie tatą i mu dziecko podrośnie, będzie miał dobrą wymówkę.
– Na pewno bardzo się z tego ucieszy. – Kacper pokręcił głową rozbawiony, wskazując Marcelowi furtkę prowadzącą na tył domu. Przeszli przez nią niespiesznie.
Rogacki chłonął wszystko całym sobą. Chyba nigdy nie był na wsi w zimie, rzadko też opuszczał własne miasto, by pojechać do innego i poznać trochę świata. Takie widoki były dla niego nowością. Co innego było zobaczyć piękne filmy w zimowej scenerii, a co innego faktycznie się w takowej znaleźć.
– Bartek będzie miał czego żałować – przyznał, zaciskając palce na dłoni Kacpra. Drugą trzymał w kieszeni kurtki, chociaż w plecaku miał rękawiczki. Na razie jednak nie odmarzł na tyle, by je zakładać.
– Jego strata.
Kacper nie za bardzo przepadał za Sójką i gdyby było inaczej, Marcel najpewniej bardzo by się na niego o to wściekał, ale Kacper poznał już innego Bartka. Zgaszonego, cynicznego i rozgoryczonego. Bartka po rozstaniu z Olą, który nie był roześmiany, rozgadany i głupkowaty. Marcel nie dziwił się Kacprowi, że nie potrafił się z Sójką do końca dogadać. Cieszył się za to, że się starał i nie skreślał go całkiem, wiedząc przez co przechodził.
W końcu przecież Bartek się ogarnie. Wszystkie rany potrzebują czasu, aby się zasklepić. W przypadku tej najwyraźniej trzeba go było więcej niż kilka miesięcy…
Przedzieranie się przez śnieg było męczące, tak samo jak rozmowa podczas wysiłku, dlatego też po chwili Kacper z Marcelem umilkli i szli w ciszy. Jedynie puch skrzypiał im pod butami, a wiatr hulał na otwartej przestrzeni, uginając drzewa w oddali. Niekiedy zaspy spadały z gałęzi, zwracając ich uwagę nagłym ruchem.
Zaczęło otaczać ich coraz więcej niskich drzewek i krzewów. Teren wznosił się, by po chwili opaść łagodną falą. Na ziemi tuż przy nich można było dostrzec ślady żyjących tu zwierząt. Marcel nie potrafił ich rozpoznać, ale nie trudno było mu sobie wyobrazić przebiegające tędy sarny czy zające.
Po kilkunastu minutach wędrówki – a raczej morderczej przeprawy przez zasypany śniegiem świat, który dróżki, po której niby stąpali, najpewniej nie widział od kilku tygodni – przeszli koło starego, nieodremontowanego domostwa. Dach miał z drewnianych desek, które wyglądały jakby miały ugiąć się od naporu śniegu, a ściany pokryte były tynkiem, skruszałym z upływem lat. W oknach stały donice, w których Marcel dostrzegł plątaninie zwiędłych kwiatów, a na podwórku stał piękny, ogromny bałwan.
– Ulepimy dziś bałwana? – zapytał dając Kacprowi delikatnego kuksańca w bok. Chłopak bowiem był zamyślony i zapatrzony w przestrzeń przed sobą, a nie w stronę domostwa.
– No chodź zrobimy to? – odparł zdezorientowany, nie wiedząc, dlaczego Marcel przerwał niczym niezmąconą ciszę. Zrozumiał jednak, kiedy powędrował spojrzeniem za jego wzrokiem. Uśmiechnął się, lustrując bałwana przyozdobionego marchewką i węgielkami. Miał nawet garnek na głowie, a za ręce służyły mu iglaste gałązki.
– No, no. Zuzka byłaby zachwycona słysząc, że kojarzysz tekst piosenki z jej ulubionej bajki.
– Śpiewała mi to ostatnio, dlatego pamiętam.
– Tak?
– Mhm, wyszedłeś akurat do kuchni zrobić nam kolację, więc cię to ominęło.
Marcel wyszczerzył się. Cieszył się, że chociaż z siostrą ani on, ani Kacper nie mieli żadnych problemów. Ewa zresztą również bardzo Wawrzyńskiego lubiła. Nic się w tym temacie nie zmieniło. Odkąd Kacper towarzyszył jej w trakcie opiekowania się chorym Marcelem nie kryła uśmiechu na jego widok.
Rogacki jedynie czasami się zastanawiał, jak by zareagowała na wieść, że on i Kacper to nie tylko przyjaciele. Że Wawrzyński wcale nie próbował wygryźć Bartka z fuchy, a siedział z nim wieczorami nie dlatego, że grali w gry, jak to wiecznie bywało z Sójką, tylko zajęci byli bardziej… grami wstępnymi.
Bał się jednak jej powiedzieć, a i Kacper zawsze mu to odradzał. Nie chciał być przyczyną jakichkolwiek konfliktów w ich rodzinie. Pewnie bał się, że Ewa mogłaby go znienawidzić, jak to zrobili jego rodzice.
Marcel też się obawiał. Nie wiedział, co jego mama myślała o takich związkach. Pewnego razu chciał nawet wybadać temat, ale kobieta nie była zbyt chętna do rozmów. Zbyła go kilkoma zdaniami i speszyła się.
To był cios, ale do przeżycia. Marcel zdawał sobie bowiem sprawę, że jego rodzicielka nie miała okazji zgłębić tematu i być może nawet nie wie, co ma o tym myśleć. Dlatego coraz częściej zaczynał wspominać o różnych, do tej pory nieistniejących tematach, jak na przykład związki znanych aktorów. Dwa razy specjalnie włączył telewizor na film, gdzie istotną rolę odgrywały związki jednopłciowe i… Dalej nie wiedział, co miał myśleć. Jego mama nie skomentowała tego ani słowem. Nie wyłączyła też telewizora. Po prostu obejrzała.
Ciężko było z tym Marcelowi, bo czasami chciałby po prostu zalać rodzicielkę falą uwielbienia do Kacpra, porozmawiać z nią o nim, o tym jaki jest, jak bardzo go wspiera, jak bardzo mu na nim zależy! Hamował się jednak. Częściej niż by chciał musiał gryźć się w język. Musiał uważać na wszystko. Nawet na to, jak na Kacpra patrzył i czy przypadkiem nie robił tego w towarzystwie mamy zbyt długo. Wawrzyńskiemu udawanie wychodziło lepiej. Wiadomo, miał już praktykę. Zresztą jakkolwiek niemiło by to nie brzmiało, on nigdy nie miał takich kontaktów z rodzicami jak Marcel, więc było mu łatwiej.
Ewa była… przyjaciółką. Najwspanialszą mamą na świecie, którą owszem czasami okłamywał, czasami przesadzał, złościł się i wściekał, ale koniec końców zawsze mógł jej się wygadać. Niestety, nie w tym wypadku.
Cierpiał na tym. Czasami, kiedy był akurat sam, robiło mu się ciężko na duszy. Jakby nosił w sercu głaz, który z każdym dniem ważył kilka gramów więcej i więcej. Już teraz czuł go wyraźnie, a co będzie za kilka miesięcy? Czy całkiem go stłamsi? Sprawi, że jego relacje z Ewą zmienią się na gorsze przez to ciągłe ukrywanie się i kłamanie? Nie zniósłby tego!
Kacper jednak uparcie namawiał go, by zachował ich związek w tajemnicy. Że jakoś przetrwają do października, a potem wyniosą się do innego miasta i będzie łatwiej. Wawrzyński bowiem nawet nie ukrywał, że bał się, że Marcelowi mogłoby się przydarzyć to samo, co jemu. Była to przerażająca wizja, ale Rogacki nie brał tego nawet pod uwagę.
Ewa nie znienawidziłaby go. Na pewno nie wyrzuciłaby go z domu i nie przestałaby z nim rozmawiać z dnia na dzień. Może jedynie… byłoby dziwnie. Niezręcznie? Może byłaby zła na początku, a potem by jej przeszło? A może jednak nie byłoby tak łatwo?
A co jeśli wykrzyczałaby mu w twarz, że się go brzydzi? Że ją zawiódł? Na samą myśl robiło mu się sucho w gardle.
Prawdopodobnie Kacper miał rację, aby przemilczeć sprawę, tylko że Marcela milczenie bolało.
– Nad czym tak dumasz? Tak intensywnych procesów myślowych już dawno nie widziałem na twojej twarzy. – Kacper zaśmiał się, trącając go w ramię, jakby wyczuł, że myśli Marcela krążą wokół nieprzyjemnych tematów. Chciał rozluźnić atmosferę. Rozluźnić… albo napiąć, biorąc pod uwagę oburzenie, które wymalowało się na twarzy Rogackiego.
– Kacper! – sapnął i niemal tupnął nogą. Powstrzymał się jednak, bo na takim śniegu i tak nie byłoby efektu, nie miał więc po co marnować energii, która mogłaby mu się jeszcze przydać. – Dawno nie dawałeś mi korków z matmy to i intensywne procesy myślowe rzadziej widzisz.
– Wcale nie brakuje mi twojej umęczonej miny, kiedy zawzięcie starasz się rozkminić, czy w zadaniu odpowiedzią ma być sinus czy cosinus.
– Weź – burknął niepocieszony kierunkiem, w którym zmierzała ich rozmowa. – Czy naprawdę musimy wracać do matematyki? Nawet teraz? Czy ta zmora nie przestanie mnie prześladować?! – sapnął, kręcąc głową z boleścią. A Kacper, oczywiście, jedynie się zaśmiał. Jak zawsze, kiedy Marcela przygniatał ciężar egzystencji on bawił się w najlepsze!
– Przestanie. Poczekaj jeszcze kilka miesięcy i będziesz mógł o niej zapomnieć bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
– Uwierz mi, tak właśnie zrobię! – odparł energicznie już zacierając ręce, aby tylko móc wyrzucić matematykę z głowy. – Dobrze, że nie będę miał dzieci, którym bym musiał pomagać w zadaniach.
– Masz Zuzię.
– I mam też ciebie – odparł z błyskiem w oku, zaciskając dłoń na jego przedramieniu. – Cudownego chłopaka, który na pewno z chęcią wyręczy mnie w tym ciężkim zadaniu – powiedział przymilnie, zbliżając się do Kacpra.
– Tak uważasz? – Brew Wawrzyńskiego uniosła się, tak jakby odpowiedzią na to pytanie miałoby być: nie.
– Tak! Uwielbiasz Zuzkę, ona uwielbia ciebie, a ja uwielbiam czas wolny, który bym miał, gdybyś pomagał jej w matmie. Zresztą może Zuzia okaże się istnym geniuszem, nie odziedziczając po mnie najgorszych cech i będzie radzić sobie sama – mówił i gdzieś między tym słowotokiem zbliżył się jeszcze bliżej do Kacpra, by go pocałować. Usta miał wychłodzone, tak samo policzki i dłonie, ale nie przeszkadzało mu to czerpać przyjemności z tego krótkiego, acz bardzo miłego, pocałunku.
– Jakim cudem wciąż cię znoszę? – szepnął Kacper, kiedy ich wargi odkleiły się leniwie od siebie. Spojrzeli sobie w oczy, trwając tak naprzeciwko, na wyciągnięcie ręki.
– Myślę, że jest to twoja super zdolność. No wiesz, trafiło ci się to w puli zamiast nieśmiertelności, telekinezy czy telepatii, i myślę, że to najlepsze, co mogłeś wylosować.
Śmiech Kacpra był wszystkim, czego Marcel chciał słuchać niezależnie od dnia i godziny. To jak zmieniały się jego rysy twarzy, kiedy pozwalał ustom wygiąć się szeroko i jak cudownie wtedy przymykał oczy, a wokół nich robiły mu się małe zmarszczki, zapierało mu dech w piersiach. A najbardziej w tym wszystkim lubił to, że Kacper rzadko kiedy śmiał się tak w towarzystwie innych. Najczęściej uśmiechał się półgębkiem, czasami trochę kpiąco, a czasami na siłę, nieczęsto jednak zdarzało się, by taki Piotrek, Antek czy nawet Aga sprawiali, by pozwalał sobie na taką swobodę.
Dzięki temu Marcel czuł się ważny. A i jego ego trochę rosło, kiedy o tym myślał.
– Wiesz, teraz czuję się trochę pokrzywdzony.
– Ej!
– Kto by nie chciał telekinezy?!
– Kacper. – Marcel upomniał go grzecznie, modląc się w duchu o siłę. Nie przeszkadzało mu to bynajmniej trząść się od wstrzymywanego śmiechu. – Jesteś absolutnie najgorszy.
– Z taką super mocą to aż głupio się nie zgodzić. – Wyszczerzył się czym totalnie zasłużył sobie na porządnego kuksańca prosto pod żebra. Szkoda tylko, że kurtka amortyzowała ból, który Marcel chciał mu zadać! Chłopak więc ledwo to poczuł, a szkoda, bo dalej szczerzył się głupio, a temu Rogacki akurat chciał zapobiec!
Jęknąwszy głucho, złapał go pod rękę i zaciągnął dalej, by jakoś ruszyć z tego beznadziejnego miejsca, w którym się znaleźli. Nie chodziło mu bynajmniej o ten konkretny kawałek ziemi, na którym stali, ale być może jego zmiana pozwoli im również zmienić tok tej beznadziejnej rozmowy.
Parł więc do przodu, niemalże ciągnąć za sobą wciąż rozśmieszonego chłopaka.
– Nawet nie będę tego komentował – oznajmił grobowo i skrzywił się, bo właśnie do buta wpadła mu spora ilość śniegu.
– Szkoda, z chęcią pociągnąłbym ten wątek dalej.
– Ciągnąć to ty będziesz coś innego – wypalił zanim zdążył się pohamować. Zerknął zaraz panicznie na Kacpra i spłonął. Ogień piekielny pochłonął jego duszę, a wraz z nią jego policzki, które zabarwiły się na czerwono.
Powoli unoszące się brwi chłopaka były dla Marcela niemalże torturą.
– To znaczy… – zająkał się, odwracając szybko wzrok. – To znaczy będziesz ciągnął mnie na sankach, oczywiście – mówił coraz bardziej zażenowany, a przez to, że wlepiał wzrok w horyzont, nie widział coraz szerszego, ale jakże kpiącego, uśmieszku na twarzy towarzysza.
Bynajmniej, nie chciał go widzieć! Najlepiej by było, gdyby wrota piekieł już się pod nim rozstąpiły i wciągnęły go do środka, żeby już nigdy nie musiał przypominać sobie o tym żenującym momencie. Gorzej, gdyby do czyśćca trafił. Co jeśli musiałby rozpamiętywać to w ramach kary przez całą wieczność?!
Jęknął, ale żeby było jeszcze gorzej, nie zrobił tego wewnętrznie, nie. Cienki głosik wydobył się z jego gardła, wycisnął przez wargi i ujrzał światło dzienne, zdradzając jego egzystencjalny ból.
– Musisz teraz bardzo cierpieć. – Komentarz Kacpra wydawał się nad wyraz nie na miejscu.
– Bardzo – odparł grobowo.
– Spokojnie, nie martw się. Z chęcią pociągnę cię na sankach. – Kacper z trudem zachował kamienny wyraz twarzy, kiedy to mówił, a Marcel… Marcel po prostu zapadł się w sobie, psiocząc w myślach, że za chłopaka ma diabła, zło wcielone, a nie człowieka! Żaden człowiek bowiem nie byłby w zdolny do takiego okrucieństwa!
– Taa, cóż – odchrząknął, przesuwając zmarzniętymi palcami po rozgrzanym policzku. – Dzięki.
– Podziękujesz później. – Kacper ledwo hamował uśmiech, a oczy lśniły mu jak ten śnieg w słońcu, którego deptali bezwiednie, zostawiając po sobie głębokie ślady na nieubitej ścieżce.
– Świetnie się bawisz, nie? – burknął, cały czas czerwony z zażenowania.
– Wyśmienicie. – Nawet się nie krył! – Jak zawsze z tobą, więc już skończ się krzywić. Już prawie jesteśmy – dodał, najwyraźniej chcąc się zrehabilitować i naprawić sytuację. I bardzo dobrze! Marcel chyba nie wytrzymałby dłużej tej żenady!
– Tak?
– Jeszcze tylko dziesięć minut i będziemy.
– To nie jest synonim do „prawie jesteśmy” – sapnął.
– Miałeś nie narzekać – uciął jego gadkę Kacper, zerkając na niego miękko.
– Ale to daleko.
– Tak, dlatego wyszliśmy tak wcześnie – wytłumaczył mu spokojnie, oglądając, jak Marcel w przypływie desperacji zakłada na dłonie rękawiczki. Oczywistym było przecież, że skoro zostało im jeszcze dziesięć minut marszu, po tym jak przeszli już dwadzieścia, nagle zmarzły mu dłonie.
Kiedy już się uporał ze świątecznymi, granatowymi rękawiczkami, które dostał na święta od Zuzy – czyli tak naprawdę od Ewy – złapał chłopaka za rękę i uścisnął ją niezgrabnie przez gruby materiał. Westchnął cicho, zapominając już o wcześniejszych wygłupach i zerknął po raz kolejny na otaczający go świat. Domek zostawili już za sobą, przed nimi zaś teren robił się coraz bardziej górzysty i porośnięty gdzieniegdzie iglastymi drzewami. Ciemna zieleń przyjemnie kontrastowała z bielą i błękitem. Słońce w dalszym ciągu oświetlało wszystko mocnym, rażącym światłem, przez co chłopcy co raz musieli mrużyć oczy. Nie, żeby przeszkadzało im to jakoś szczególnie. W tej chwili niewiele rzeczy byłoby w stanie zepsuć im nastrój. Może tylko wiatr zrywał się czasami za mocny przeszywając ich ciała jakby lodem, co nie było najprzyjemniejsze.
– Jak wrócimy, to zrobię nam czekoladę z piankami – zagadnął Rogacki, żeby jakoś umilić im te dziesięć minut. Obietnica gorącej czekolady i rozpływających się w niej pianek zdecydowanie wpływała na jego dobry nastrój.
– Jasne, o ile nie będziesz zbyt zmęczony, żeby chociażby kiwnąć palcem, jak już wrócimy.
– Jak zawsze mnie nie doceniasz.
– Jak zawsze racjonalnie oceniam sytuację – poprawił go, zacieśniając uścisk na odzianej w gruby materiał dłoni chłopaka. – Tak jak wtedy, gdy poszliśmy na rowery pierwszy raz, pamiętasz? – zagadnął, a oczy mu pojaśniały na samo wspomnienie. Wszak, miłe były te ich początki, szczególnie dla Kacpra, Marcel bowiem nie czuł się wtedy szczególnie szczęśliwy. Za to teraz, kiedy wspomnienia stawały mu przed oczami, nie potrafił pohamować uśmiechu.
– Myślałem, że wyzionę tam ducha.
– Widziałem. – Było coś kpiącego w jego głosie. – Dobrze, że chociaż mogłem poratować cię wodą i ciastkami.
– Po prostu od samego początku mnie przekupywałeś.
– Była to jedynie cześć bardzo złożonego planu.
Marcel przewrócił oczami, co niestety zostało zauważone przez chłopaka.
– Mów co chcesz, ale czasami miałem wrażenie, że obchodzę się z tykającą bombą – kontynuował, marszcząc przy tym brwi.
– I często ta bomba była na granicy wybuchu, uwierz mi.
– Nie muszę ci wierzyć. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę.
– Nie przeszkadzało ci to jednak w naginaniu granic.
– Mhm, musiałem je jakoś przesuwać, inaczej nic by z tego nie wyszło. I tak byłeś uparty jak cholera.
– I nic dobrego mi z tego nie wyszło – westchnął ciężko. Kacper tego już nie skomentował. Zamiast tego pociągnął go lekko na lewo. Szli teraz wydeptanym szlakiem między dwoma wyraźnie zarysowanymi górkami. Otaczało ich coraz więcej zaśnieżonych krzewów, a drzewa z każdym krokiem rosły coraz gęściej jakby wchodzili w las. Nie był on gęsty. Między drzewami było widać spore prześwity, ale to wystarczyło, by chroniły ich od przeszywającego wiatru.
Po kilkudziesięciu metrach Kacper energicznym krokiem zaczął wspinać się pod górkę, ciągnąć sanki i Marcela za sobą. Chłopak jednak nie chciał mu ciążyć, więc po sekundzie zwłoki samemu zaczął dużymi susami pokonywać stromą górkę. Na szczycie stanął pierwszy.
Rozejrzał się ciekawy widoków i nie zawiódł się. Już teraz znajdował się wysoko, ale przed nim rozciągało się jeszcze większe wzgórze. Na dodatek całkiem strome.
– Mhm, to jest cel naszej wędrówki – powiedział Kacper, kiedy zauważył, gdzie patrzył Rogacki. – Chyba że wymiękasz.
Marcel natomiast zrobił zgrabny piruet, by stanąć z chłopakiem twarzą w twarz i wyprostował się.
– Ja nie wymiękam. – Wbił mu palec wskazujący w klatkę piersiową. – Od lat czekałem na taką okazję i nie zawaham się nawet na sekundę.
I nie zawahał się. Śmiał się zjeżdżając, czasami samemu, czasami z Kacprem, a wiatr haratał mu policzki do tego stopnia, że popękały mu naczynka. Nie przejmował się tym jednak, tak samo jak Kacper nie przejmował się wielkimi, czerwonymi plackami na skórze. Z jego karnacją były nieuniknione. Co wcale nie znaczyło, że chłopak prezentował się źle. Nie, nie. Według Marcela wyglądało to całkiem uroczo. Sprawiało też, że miał ochotę Kacpra zamknąć w ramionach, by go ogrzać, próby te jednak na nic się nie zdawały. Po kilkunastu minutach obaj i tak byli tak samo zmarznięci.
Z nosów niemal im kapało, dzięki Bogu Marcel wziął ze sobą chusteczki, a palce, mimo rękawiczek, mieli tak podrętwiałe, że z trudem nimi poruszali. Rogacki jednak bawił się tak dobrze, że Kacper nie miał serca sugerować mu, żeby wracać. Zrobił to dopiero, kiedy na dworze zaczynało szarzeć, a i tak spotkał się z protestem.
– Jeszcze tu wrócimy – zapewnił, kładąc dłoń na zmarzniętym, szorstkim policzku chłopaka.
– No ja myślę – odparł, szczebiocąc zębami. – Nie bawiłem się tak… od dziesięciu lat – powiedział, marszcząc czoło. Jak przez mgłę przypomniał sobie podobne zabawy z mamą i tatą. Posmutniał. – Ale masz rację. Jeżeli nie chcemy nabawić się jakiejś paskudnej choroby, to przydałoby się wracać.
Kacper potaknął.
– I jeżeli nie chcemy natknąć się na dziki – dodał, chwytając Marcela za dłoń. Marcela, który nagle otworzył usta jak karp i rozejrzał się wokół zaniepokojony.
– W takim razie chodźmy szybko – odpowiedział przez zaciśnięte gardło. Nieszczególnie podobała mu się wizja spotkania z niebezpieczną świnią. Zwłaszcza kiedy drzewa, które ponoć były ostatnią deską ratunku w takiej sytuacji były iglaste. Iglaste!
– Hej, spokojnie. Zazwyczaj wychodzą późno w nocy.
– Zazwyczaj – parsknął. – Znając moje szczęście, to dzisiaj właśnie zrobią wyjątek. – Mówiąc to mknął już do przodu. Opanował się jednak i poczekał na Kacpra, który szedł dwa kroki za nim. – A sanki? – zapytał, widząc, że te zostały pod jednym z drzew.
– Skoro mamy tu wrócić nie ma sensu ciągnąć ich z powrotem. Nikt ich raczej nie ukradnie. – Marcel kiwnął głową. Również nie spodziewał się, żeby ktoś na tym odludziu mógł ukraść sanki.
Droga powrotna strasznie mu się dłużyła, mimo że tempo mieli pierwszorzędne. Spieszyli się, chcąc ogrzać zmarznięte ciała przed kominkiem. Mroźne powietrze dawało coraz bardziej we znaki, a oddychanie robiło się niemal bolesne.
– Jest chyba z minus dziesięć stopni.
– A czuć jakby było minus trzydzieści – odpowiedział Kacper, niezgrabnie pocierając dłonią o dłoń.
– Po raz pierwszy widzę, żebyś tak przemarzł.
– Bo po raz pierwszy widzisz mnie tyle godzin na dworze zimą. Jestem w szoku, że jeszcze nie trzęsiesz się z zimna.
– Trzęsę się, ale wewnętrznie – uśmiechnął się i przyspieszył jeszcze bardziej. W oddali było już widać zarys domu. – Boże, jak dobrze – sapnął. Kacper zgodził się z nim bez słów, niemniej ulga na jego twarzy była widoczna gołym okiem.
Gdy wpadli do domu uderzyło w nich ciepło. Nie zdołało ono jednak rozgrzać ich od razu. Potrzeba było do tego gorącej czekolady, którą Marcel przygotował tak jak obiecał, mimo że bardzo mu się nie chciało i prawie godziny spędzonej przy kominku. Kominku, którego znowu rozpalił Kacper. Marcel zrobi to w takim razie jutro!
Teraz postanowił rozkoszować się dźwiękami palącego się drwa, słodkimi, roztopionymi piankami w ustach i delikatnym dotykiem na nogach, które Kacper uciskał i głaskał na zmianę. Wygodnie im tak było. Marcel półleżąc spoglądał na swojego chłopaka i uśmiechał się leniwie. Był zmęczony. Kacper również, było to widać po jego przymkniętych oczach i spokojnych, niemalże niewyczuwalnych ruchach.
Spędzili tak trochę czasu nim Marcel postanowił zrobić coś użytecznego. Wstał, starając się to zrobić najdelikatniej jak tylko potrafił, mimo to Kacper i tak wybudził się z półsnu.
– Połóż się, jeżeli chcesz, a ja przygotuje nam coś do jedzenia.
Wawrzyński oczywiście nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na niego jak na kosmitę.
– Nie wiem, czy chcę tak ryzykować – powiedział cicho, czym zasłużył sobie na przeciągłe, obrażone spojrzenie. – I nie wiem, czy chcę jeść kanapki – dodał zaraz, znając Marcelowe zdolności kulinarne.
– A na co byś miał ochotę? – Mimo to Marcel postanowił zagrać w tę grę.
– Na coś ciepłego. Coś dobrego. I coś, przy czym będę miał pewność, że nie zrobisz większych szkód ani sobie, ani otoczeniu.
– Cóż, na pewno nie zrobię większych niż ty z Marcinem – odgryzł się Rogacki. – Zresztą zobaczę, co zapakowała Ewa. Odgrzanie tego nie powinno być dla mnie większym problemem. – Przewrócił oczami. Widząc jednak, że Kacper się podnosi, położył mu dłonie na ramionach. – Serio, odpocznij. Widzę, że jesteś zmęczony. Daj mi czasami zrobić dla ciebie coś miłego – szepnął i pochylił się, by pocałować go w skroń.
Uśmiechnął się, kiedy zobaczył speszenie chłopaka. Najwyraźniej Kacprowi zrobiło się odrobinę głupio, że nie daje się Rogackiemu wykazać.
– Mhm, pewnie – odchrząknął i zatrzymał go przy sobie na dłużej, oddając pocałunek z tą różnicą, że za cel obrał sobie usta. – Wybacz – dodał, a to świadczyło, że słowa Marcela naprawdę musiały zrobić na nim wrażenie!
– Nie mam powodów do gniewu – bąknął znowu czując, że robi się między nimi odrobinę zbyt ckliwie. Dlatego, żeby zminimalizować uczucie zażenowania, chwycił za koc leżący na fotelu i cisnął nim w Kacpra. – Masz, przykryj się. Nie chcę, żebyś mi się rozchorował. Jeszcze po wczoraj… Ta pościel była naprawdę lodowata – powiedział i w tym samym momencie oblał się rumieńcem.
– Nie narzekałem – odparł mu od razu chłopak. Trzeba mu było przyznać, że brzmiał wiarygodnie. Marcel natomiast jedynie pokręcił głową i ruszył w stronę kuchni, wiedząc, że jeśli wda się w dyskusję najpewniej obaj umrą z głodu. Być może już powoli umierali, wszak rano zjedli tylko kilka gofrów.
Głód nie powstrzymał Rogackiego przed dobrym humorem, chociaż w brzuchu burczało mu coraz głośniej z minuty na minutę. Było to na tyle frustrujące, że tym bardziej się cieszył, że Kacper tego nie słyszał. Żeby i samemu nie być zmuszonym do wsłuchiwania się w arie własnego żołądka puścił cicho muzykę z telefonu i w akompaniamencie wokalu ulubionego wokalisty, zabrał się za przeglądanie pakunków od Ewy. Koniec końców zdecydował się na pierogi, które leżały na samym dnie lodówki, owinięte w plastikowy woreczek. Wyjął je, a kiedy poczuł w dłoni ich ciężar zdał sobie sprawę, że kobieta chciała tym najpewniej wykarmić całą armię. I bardzo dobrze, bo głodny Marcel i Kacper bez problemu mogli za nią robić.
Zadowolony, że znalazł coś dobrego, a na dodatek już całkowicie zrobionego przy czym nie będzie się musiał zbytnio trudzić, wyciągnął patelnię i cebulę z szafki, po czym prędko zaczął wszystko przygotowywać. Nie żeby znowu było tego dużo. Cebulę pokroił i usmażył na złoty… a raczej złoto-czarny kolor. Nie jego wina, że tak szybko się spaliła, podczas gdy on wymienił tylko kilka wiadomości z Bartkiem! Nie zapomniał mu przy tym wspomnieć, jak cudownie się bawił i że chłopaka wszystko to ominęło z jego własnej winy.
Bartek jednak nie wydawał się w humorze do żartów i kiedy Marcel to zrozumiał było już za późno. Cóż, nie „za późno, za późno”, w końcu dało się jeszcze zjeść tę cebulkę, ale za późno na to, by Kacper nie spojrzał na niego z tym swoim charakterystycznym uśmieszkiem na ustach…
Marcelowi pozostawało już tylko westchnąć i przynajmniej pierogów nie przypalić. Na szczęście chociaż to mu się udało.
Oczywiście Kacper spojrzał się na niego wymownie i uśmiechnął dokładnie tym uśmiechem, o którym myślał Marcel, ale słowem nie skomentował kulinarnej miniporażki chłopaka. Właściwie to po chwili uśmiechnął się rozbrajająco i pokręcił głową, jakby pomyślał o czymś miłym.
– Wiem, co chcesz powiedzieć. – Rogacki sam mu się podłożył, dochodząc do wniosku, że prawdopodobnie jest masochistą i tortury psychiczne sprawiają mu przyjemność.
– Tak? – Brew Kacpra uniosła się. Na moment zaprzestał nabijać jedzenie na widelec.
– Tak. Jest przypalone. Wielkie mi halo! – sapnął, wymachując widelcem jakby chciał nim coś wyczarować. Oczywiście o czarach mógł zapomnieć, ale przynajmniej pomogło mu się to w jakimś stopniu wyżyć.
– Dziwne – odparł z namysłem Kacper. – Wcale nie chciałem tego powiedzieć. – Mówiąc to, pochylił się nad stołem i spojrzał Marcelowi prosto w oczy. – Ale możesz zgadywać dalej.
Rogacki parsknął cichutko i, na przekór Kacprowym słowom, wpakował do ust pokaźnego kęsa, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że z mówieniem jest u niego teraz ciężko.
– W takim razie, chciałeś powiedzieć, że nadaję się na twojego kucharza? – palnął dopiero kiedy już wszystko przełknął.
– Ale aż tak to bym nie fantazjował – odparł poważnie, po czym zaśmiał się widząc minę Marcela. Był bezczelny! Absolutnie bezczelny! – Myślałem bardziej o sankach.
– O sankach?
– Mhm. I ciągnięciu – dodał, starając się zachować beznamiętny wyraz twarzy. Udawało mu się przez chwilę, podczas której Marcel cały poczerwieniał, a potem uśmiechnął się do niego… zadziornie?
– Ach, tak – odchrząknął, nagle tracąc zainteresowanie jedzeniem. Nie obchodziło go już ono szczególnie wtedy, kiedy Kacper wstał niespiesznie i w kilku krokach obszedł stół.
Marcel przełknął ślinę i powoli podniósł głowę, by spojrzeć chłopakowi w oczy. Obserwował, jak zgrabnym ruchem wyciąga do niego dłoń, więc ujął ją i pozwolił mu się zaprowadzić na kanapę.
– Kacper… – zaczął, kiedy poczuł na szyi kilka mokrych, przyprawiających o szybsze tętno pocałunków. Nie trwały one jednak długo, Kacper bowiem od razu zabrał się za konkrety; ulokował się między jego nogami i rozpiął mu spodnie. – Wiesz, bo ja z tym to żartowałem, jeżeli nie masz ochoty…
– Musisz mieć jakieś zaburzenia percepcji, skoro uważasz, że wyglądam jakbym nie miał ochoty – odpowiedział, wsuwając chłodną rękę pod bieliznę chłopaka.
– Po prostu mi głupio, bo wypaliłem to tak bez myślenia i…
– Powinno ci być głupio, że teraz tyle gadasz. Totalnie psujesz nastrój – zganił go. Posłał mu przy tym karcące spojrzenie, a przez to, że siedział w dole z twarzą tuż przy przyrodzeniu Marcela, Rogackiemu zrobiło się cholernie gorąco.
Stan ten bynajmniej nie mijał, nie kiedy Kacper wziął się w końcu za konkrety.
To nie tak, że wcześniej tego nie robili. Bo robili i Marcel wiedział już, jak bardzo obezwładniające było to uczucie. Tracił wtedy głowę. Odpływał gdzieś, chcąc jak najwięcej, jak najszybciej. A mimo tego powoli też było dobrze. Kacper lubił go torturować powolnymi ruchami, drażniącymi zmysły całusami i liźnięciami, ale lubił też chwycić go za biodra i wziąć go do gardła. Czasami pozwalał nawet Marcelowi chwycić się za włosy i dać mu się ponieść, mimo że krztusił się wtedy, a w oczach niemalże stawały mu świeczki.
Rogacki zdecydowanie nie był aż taki dobry w tych sprawach i, mimo że się uczył, daleko mu było, by zbliżyć się poziomem do chłopaka.
Westchnął, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w twarz Kacpra. On też na niego zerkał, chociaż co chwilę wracał spojrzeniem do jego męskości. Widok ten przyprawiał Rogackiego o dreszcze. Chociaż może był to jednak ten język…
– Och, Boże – sapnął, opadając na oparcie, kiedy chłopak chwycił go mocno za biodra nie chcąc, aby ten się wyrwał. – Jednak muszę ci to sugerować częściej – wysapał, starając się tłumić głośniejsze jęki, co nie było łatwe, zwłaszcza kiedy chłopak zacisnął na nim ręce tak mocno, że niemal boleśnie. Na dodatek spojrzał na niego z pretensją i zmrużył groźnie oczy. – No dobrze, już nic nie mówię – wykrztusił z siebie, wplątując dłonie w jasne kosmyki. Kacper jedynie zamruczał z aprobatą, najwyraźniej ukontentowany z najnowszego postanowienia Marcela.
Ukontentowany był również pół godziny później, gdy Marcel, co prawda trochę bardziej niezdarnie, odwdzięczył mu się tym samym i opadł ciężko na kanapę obok. W międzyczasie zdążyli zrzucić z siebie ubrania, które w większości leżały przewieszone niechlujnie przez kanapę, a w mniejszości walały się po podłodze, po tym jak zsunęły się bezwiednie z oparcia.
Marcel wcisnął się w bok chłopaka, szukając jeszcze odrobiny pieszczot i ciepła, które szybko ulatywało ze spoconego, nagiego ciała. Na szczęście odnalazł to, czego szukał. Już po chwili Kacper leniwie go do siebie przyciągnął i zaczął gładzić opuszkami palców wrażliwą skórę na żebrach.
– Wiesz, może jednak przydałyby nam się te akty zgonów… – Westchnął cichutko, marząc o tym, by zostać tutaj całą wieczność. Przecież czas im tak szybko mijał. Ledwo się obejrzeli, a już była noc i zaraz będą musieli iść spać…
– Jak tylko napiszesz maturę, to przyjedziemy tu na wakacje – obiecał, zerkając mu przelotnie w oczy, a widząc, jak Marcel się krzywi na samą wzmiankę o egzaminie, położył mu dłoń na policzku w delikatnej pieszczocie. – Zwłaszcza że będą to twoje najdłuższe wakacje. Będziemy mieli dla siebie mnóstwo czasu. Będziemy mogli spędzać tak każdy wieczór – mówił, przesuwając palcami po żuchwie i szyi chłopaka. Dłonie miał przyjemnie ociężałe, twarz rozluźnioną, a głos lekko zachrypnięty.
Marcel chciał jak najwięcej takich chwil. Chciał bez końca wtulać głowę w ramię swojego chłopaka i chciał słuchać jego pięknych zapewnień, marząc o tym, żeby doszły do skutku. Chciał tego, więc oczywistym było, że chwila ta musiała prysnąć jak mydlana bańka i to w najmniej spodziewanym momencie.
***
Jak tam, poziom cukru stabilny, czy jednak skoczył? ^.^'
Odnośnie tej części... Przypomniało mi się , że kiedy to pisałam miałam w głowie idealny żart. Szkoda, że nie ma zimy, bo żart o sankach wszedłby jak złoto. Ale skoro mamy lato... to pozostaje nam tylko pójść na lody.
Dobra, wybaczcie :v
Humor w tym rozdziale nie jest najwyższych lotów, ale to chyba wszystko na co mnie stać, wiec mam nadzieję, że udało mi się Was trochę rozśmieszyć albo poprawić nastrój.
Swoją drogą pod ostatnim rozdziałem Lisa wspominałam, że będę się bronić we wtorek. No i się broniłam, walczyłam zaciekle!
No i opowiem Wam trochę prywaty, bo skoro już i tak mamy komedię to czemuby nie kontynuować? XD
No więc poszłam na tę obronę, oczywiście wszyscy moi znajomi wyluzowani, ja stoję i trzęsę się jak osika, mielę w głowie to, co mam powiedzieć, niemal już mam zawał serca, no i w końcu nadchodzi moja kolej. Wchodzę do pokoju, patrzę na komisję. Znam tych ludzi, spoko są - myślę. Nie ma co się stresować - myślę.
Pierwsze słowa, miałam się nie stresować, tylko tak Wam przypomnę, a głos mi drży jak cholera, ręce wzięły przykład z głosu i też się trzęsą. Plan z niestresowaniem się nie wypalił, kto by się spodziewał? Cóż - ja się spodziewałam.
No i coś tam gadam, słowa mi się plączą, miałam mówić ładnie, mówię jakoś tak na około i w ogóle składnia siadła chyba razem z komisją, bo ze mną to jej nie było. Patrzę na komisję - miny mają poważne, toteż mój zawał się zbliża wielkimi krokami, ale potem skupiam się na pani dziekan. Pani dziekan wyraźnie się ze mnie śmieje, widać to było w oczach. To i ja się zaczynam śmiać w sobie... histerycznie. No ale skończyłam jakoś, przyszedł czas na pytania. O dziwo nawet odpowiedziałam na wszystko. Pani dziekan w ogóle coś zaczyna do mnie śmieszkować, a ja tak sobie myślę od kiedy na obronie jest miejsce na żarty? xd No jak się okazało było miejsce.
Na koniec pani dziekan do mnie "Ale nam pani tu wszystkim poprawiła humor, potrzeba nam tak pozytywnie zakręconych ludzi" a ja takie miałam w sobie takie iks de, wzywaj karetkę lepiej, a nie.
W każdym razie doszłam do wniosku, że:
1 ) ludzi bawi ludzkie cierpienie
2) powinnam zostać komikiem, bo nawet nie musiałabym nic robić. Wystarczy, że żyję.
No i tak to było. Dla ciekawych: nie oblali mnie. Nawet wystawili mi najwyższą ocenę, więc ten, nie ma lipy. Serdecznie ściskam panią dziekan. Byłoby śmiesznie jakby czytała Marcela. Jak coś to oczywiście pozdrawiam!
No i już kończę, bo się chyba pogrążam. Mam nadzieję, że jeżeli rozdział nie zdołał Was rozbawić, to ta historia tak :D
Trzymajcie się ciepło i widzimy się w kolejnych rozdziałach <3
Hej. Oj słodko było w tym rozdziale ,banan na buzi też był :) także jak dla mnie rewelacja. Na lody to wybiorę się jutro ;)
OdpowiedzUsuńCo do obrony to oczywiście Gratulacje i to ogromne ! Ja za to miałam podobną sytuację na maturze z angielskiego. Pamiętam chociaż ,to było już parę ładnych lat temu ,że jak wychodziłam to jednej nauczycielce aż łzy leciały po policzkach ze śmiechu. No cóż najważniejsze ,że zdane. Pamiętam tylko ,że kolega ,który był po mnie i jak wyszedł to się pytał co ja zrobiłam tej komisji ,bo mieli taki dobry humor. No cóż nerwy ,stres ,a potem ich miny ,no i jakoś poszło, wesoło było. Pozdrawiam i jeszcze raz gratulacje ♥️
Hej! Mam nadzieję, że lody były smaczne ;> A tak serio to bardzo się cieszę, że się podobało i że udało mi się wywołać uśmiech u Ciebie!
UsuńNo proszę, to dzielimy podobne doświadczenia :D Na maturze co prawda też byłam zestresowana, ale zdecydowanie mniej dałam to po sobie poznać i nie miałam takich przygód, więc ta obrona to była trochę nowość. Niemniej, po tych kilku dniach też się z tego śmieję - bo co mi pozostaje? ^^"
Dzięki bardzo za podzielenie się swoją historią, zdecydowanie czuję się mniej osamotniona w tym doświadczeniu <3