wtorek, 2 sierpnia 2022

Lis w owczej skórze: Rozdział 6

 


 Tym razem nie spędził całego dnia w łóżku. Gdy tylko się przebudził, a wcale nie spał długo, najwyżej osiem godzin, wziął wszystkie rzeczy, które zostawił mu Soboń i położył je na biurku. Usiadł przy nim i jak człowiek zjadł obiad albo późną kolację. Nie miał pewności. Herbata w termosie wciąż była ciepła, a kanapki, mimo że podeschnięte, wcale nie smakowały tak źle. Jedząc, przeglądał tytuły książek. Było ich cztery i było to więcej, niż miał w rękach przez całe swoje życie. Tytuły i okładki różniły się diametralnie. Każda była z innego gatunku. Na wierzchu leżał nieśmiertelny Orwell, tuż pod nim znajdował się kryminał, który minimalnie bardziej zainteresował chłopaka. Przedostatnia pozycja nic mu nie mówiła, ale opis z tyłu wskazywał na to, że była to fantastyka naukowa, a na końcu... Zbrodnia i kara.

Janek wpatrywał się w nią przez dłuższy moment, po czym parsknął. Wziął do ręki stare tomiszcze. Pokręcił głową. To już nie mogło być bardziej wymowne.

Podobała mu się kreatywność Cezarego. Torturowanie go lekturą szkolną zdecydowanie było bardziej w jego stylu, niż wykręcanie mu rąk. Gdyby Soboń miał gorszy dzień pewnie puszczałby mu disco polo, chociaż mogłoby to być zbyt wiele nawet jak na niego.

Zbrodnia i kara...

Janek przejechał palcem po grzbiecie brązowej, gładkiej okładki.

To brzmiało tak obciążająco. Zbrodnia. Nie myślał tak o tym. Zbrodnią mogło być morderstwo, porwanie, gwałt... Janek nic takiego Cezaremu nie zrobił. Nie chciał tak o tym myśleć. Nie chciał czuć wyrzutów sumienia, wcale nie czuł się winny. Robił to, co musiał. Gdyby nie on, to pewnie znalazłby się ktoś inny, kto wykorzystałby słabość mężczyzny. Tak działał ten świat i każdy kto myślał inaczej był zwyczajnym idiotą. Ludzie nie byli bezinteresowni.

Zaczął czytać początkowe akapity. Ciężko było mu brnąć przez tekst, bywało, że gubił się w słowach albo nie pamiętał tego, co czytał. Nie była to łatwa lektura, pierwsze pięć stron zdążyło go zmęczyć, mimo to kontynuował. Kiedy się gubił, zaczynał akapit od początku. Tak udało mu się przeczytać trzydzieści stron, pięćdziesiąt, sto...

Od czasu do czasu przecierał oczy, a gdy zaczynały go piec, robił przerwę na kubek herbaty. Wpatrywał się wtedy w okno, czując dziwny skurcz w żołądku.

On nie pociął nikogo siekierą, ale uczucia targające głównym bohaterem nie były mu obce. Też uciekał. Chował się. Czuł zimny oddech na karku, kiedy myślał, że już zaraz zostanie schwytany i chorował, kiedy myśli te nie dawały mu spokoju. Ukrywał się w tanich mieszkaniach, melinach albo u dziewczyn, które były na tyle wspaniałomyślne, że chciały go u siebie zatrzymać. Czasami schizował. Najgorzej było na początku, wtedy myśli były najczarniejsze. Potem nauczył się żyć w stałym poczuciu zagrożenia, aż w końcu opuścił gardę i wtedy został złapany.

Janek nie dotarł jeszcze do kary, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej zbliżał się do konkluzji, że karą było samo życie w strachu. Wieczne ukrywanie się, wieczne okłamywanie...

Zaczęła go boleć głowa. Cisnął książkę na łóżko. Za oknem panowała ciemność. Jedynie czasami docierały tu błyski odbijające się z ulicy. Było już późno. Od chwili kiedy pożegnał się z Soboniem musiało minąć więcej niż dziesięć godzin, mimo to mężczyzna wciąż nie przychodził.

Janek zaczął krążyć po pokoju rozdrażniony. Wczoraj... było nawet przyjemnie. Pomijając fakt, że rzygał jak kot, to spacer zdecydowanie zrekompensował mu cierpienie. Wszystko było lepsze niż zamknięcie w tym przeklętym pokoju, w którym nie miał jak uciec od własnych myśli, nawet zwykłe siedzenie w salonie z byłym kochankiem.

– Soboń! – zawołał, licząc na to, że mężczyzna się zjawi. Janka coraz bardziej wkurwiało to, że tak sobie z nim pogrywał. W końcu inaczej się umawiali! Miał nie ograniczać mu dostępu do podstawowych potrzeb, ale bardzo kiepsko szło mu wywiązywanie się z tej umowy!

Nie mając co ze sobą zrobić, wrócił na łóżko. Miał nadzieję, że zaśnie, jednak sen odpędzały myśli. Nie mógł pozwolić sobie na wyrzuty sumienia, wiedział, że gdyby je dopuścił, prędzej czy później zaczęłyby go niszczyć od środka. Tak jak teraz, kiedy analizował w głowie każdy uśmiech Sobonia, gdy ten tylko go widział i za każdym razem, gdy mówił mu, że go kocha. Wcale nie działo się to często, ale sytuacje, kiedy już do tego dochodziło, były ważne i ciężkie do udźwignięcia.

Pamiętał, gdy usłyszał to pierwszy raz. Teraz myślał, że było to przerażające i cholernie niesprawiedliwe. Wtedy był z siebie zadowolony. Osiągnął cel, dostał to, czego chciał. Co więcej, sprawiło mu to wielką przyjemność. Ktoś go pokochał. Nie zdarzyło się to nigdy wcześniej i dzięki temu czuł się jak milion dolarów.

– Soboń! – krzyknął, zrywając się z łóżka. Wolał krążyć po pokoju niż bezczynnie leżeć.

Wtedy do jego uszu doszedł jakiś dźwięk. Przystanął. Zaczął nasłuchiwać, a serce zabiło mu w piersi mocniej.

Zaraz do niego przyjdzie, pomyślał z ulgą, jednak minuty mijały, odgłosy powtarzały się, ale nic się nie działo. Janek zmarszczył brwi. Ciężko było mu określić czas, ale czekał długo. Na pewno dłużej niż pół godziny i miał już tego dosyć!

– Wypuść mnie z tego pieprzonego pokoju! – Wrzask przebił się przez drzwi i rozniósł się po całym domu. Janek ze wzburzeniem uderzył dłonią w ścianę i odbił się od niej jak kauczukowa piłeczka. Właśnie tak wyglądała jego egzystencja – odbijał się od ścian.

– Nie udawaj, że cię nie ma, słyszę cię! I skoro tak, to ty też mnie będziesz słyszał! Całą noc, przysięgam, nie dam ci zasnąć nawet na jedną pierdoloną minutę... – krzyczał dalej, wsuwając palce we włosy. Już miał kontynuować wywód, lecz głos mu uwiązł w gardle, kiedy usłyszał dźwięk przekręcanego zamka.

– Mam słuchawki – powiedział Soboń w progu z tak stoickim spokojem, jakby był rzeźbą z marmuru, o ile rzeźby z marmuru potrafiłyby mówić. Janek usłyszawszy tak trafną ripostę, wypowiedzianą bez najmniejszych emocji, wlepił w niego niedowierzające spojrzenie i już chciał mu odpyskować, kiedy kątem oka zauważył ruch. Cezary spiął się na chwilę, gdy oczy Janka spoczęły na sylwetce, która wyłoniła się z ciemności korytarza, ale gdy tylko poczuł rękę na ramieniu z powrotem się rozluźnił.

– Jak na mój gust zabrzmiało to całkiem perwersyjnie. – Obcy mężczyzna posłał chłopakowi obsceniczne spojrzenie. Był mniej więcej o głowę niższy od Cezarego. Brązowe włosy miał związane w krótki kucyk, którego nie rozwiązywał od długiego czasu, włosy bowiem zdążyły zbić się w niechlujne strąki u nasady. Cienkie, gęste brwi uniosły się, a kąciki ust powędrowały do góry razem z nimi. W ciemnym spojrzeniu jak na płótnie wymalowało się zadowolenie, kiedy facet lustrował Janka od góry do dołu małymi, błyszczącymi oczkami. Czyżewski w pierwszym odruchu chciał się cofnąć, jednak powstrzymał się i całkowicie zignorował faceta.

– Masz słuchawki? – powtórzył, wbijając wściekłe spojrzenie w migdałowe oczy. – Masz słuchawki! To może bądź tak dobry i się nimi podziel, bo nudzi mi się cholernie! Nie wydaje ci się to jednak przeszkadzać, co? Chcesz, żebym skisł w tym pokoju jak ogórki? Miałeś przyjść już dawno – gadał, stawiając pewne kroki. Spojrzeniem obrzucił obcą dłoń spoczywającą na ramieniu Cezarego, a potem wbił rozeźlony wzrok w oczy byłego kochanka. Nie widział przez to jak drugi mężczyzna krzywi się, nie uzyskawszy nawet cienia jego zainteresowania, ale obojętny wzrok Sobonia mu wystarczył, żeby zdenerwować się bardziej. Janek zmarszczył brwi, policzki mu poczerwieniały z gniewu. Zatrzymał się od nich o krok. – Wiesz, co robią ogórki, jak się psują? Syczą. Uwierz mi, syczeć potrafię pierwszorzędnie. A jeżeli to nie wystarczy, w końcu masz te swoje świetne słuchawki, to wiesz co jeszcze robią ogórki? Rozsadzają słoik i cały kwas się wylewa! Chyba nie muszę ci tłumaczyć do czego zmierza...

– On tak zawsze? – Mały mężczyzna przerwał mu w połowie wywodu, wysuwając się naprzód. Nieprzychylnym spojrzeniem obrzucił całą sylwetkę chłopaka, a potem obszedł go jak słupek. Janek zastygł w bezruchu, wytrącony z równowagi, po czym powiódł zdziwionym spojrzeniem po obcym facecie. Miał wrażenie, jakby ten chciał oznaczyć swój teren, jak pies.

– Sam nie wiem – odpowiedział Cezary cynicznie, obserwując ich. Ciągle był spięty, mimo że starał się maskować.

– O, więc ja odpowiem na to pytanie. Tak, ja tak zawsze – syknął, wbijając uporczywe spojrzenie w oczy Sobonia.

– Ostatnio był grzeczny – sprostował mężczyzna i chodź mówił do towarzysza i on nie odrywał wzroku od Janka. – Życzyłbym sobie aby tak zostało – dodał znacząco.

– Ach, życzyłbyś sob... – zaczął, lecz urwał, kiedy na szyi poczuł lodowatą dłoń. Facet zacisnął palce na jego skórze i przyciągnął go do siebie niespodziewanie. Janek wyszarpnął się w jednej chwili, zdezorientowany nagłym dotykiem. Odwrócił się w jego stronę i cofnął się pokracznie, aż zderzył się z torsem Sobonia. To jednak nie wywołało w nim ciarek obrzydzenia w przeciwieństwie do poprzedniego zbliżenia. O dziwo, miał wrażenie, że Soboń był tam dla niego oparciem aniżeli przeszkodą. Nie był jednak w stanie skupić się na tym, jak spięte było jego ciało, ani nawet na dotyku dłoni na własnym biodrze, kiedy patrzył w małe, ciemne oczka. – Co do kurwy?!

– Nie rozumiem, czemu mu na to pozwalasz. Czemu jest jeszcze w stanie stać i wykrzykiwać zażalenia? Gdyby to mi zrobił coś takiego... Miałby szczęście gdyby wciąż oddychał – mówił z błyskiem w oku, zbliżając się powoli do chłopaka, który chcąc nie chcąc w końcu przywarł do ciała Sobonia.

– Jest mi potrzebny do czegoś innego, Maurycy – Cezary odparł niemal błyskawicznie, po czym posłał mężczyźnie lekki uśmiech i pochylił się. Janek poczuł jak ręka z jego biodra przesuwa się na podbrzusze i obejmuje go ciasno. Przełknął ślinę zdenerwowany, co nie uszło uwadze ani jednego z mężczyzn. W klatce piersiowej poczuł nieprzyjemny ucisk, który odbierał mu dech. Samo wspomnienie dotyku kochanka wywoływało w nim sprzeczne reakcje. Jego ciało przypomniało sobie, jak to było, kiedy tak jak teraz palce Sobonia musnęły jego czoło i zanurzyły się we włosach, owinęły jeden kosmyk i pozwoliły skręcić się mu jak sprężynce, po czym przesunęły się wzdłuż skóry głowy tuż za uchem.

We wspomnieniu Cezary odgarnął mu włosy i ustami wyznaczył szlak wzdłuż jego tętnicy, całując naprężoną skórę, gdy Janek odchylał dla niego głowę, teraz jednak zamiast pocałunków spadła na niego moc silnego spojrzenia, gdy oparł się na jego ramieniu, zupełnie tak jak wtedy.

Zachłysnął się powietrzem, zdając sobie sprawę z własnej reakcji. Serce zabiło mu szybciej, gdy patrzył w zielone oczy ze zdziwieniem. Soboń górujący nad nim, trzymający go w pasie i on, wciśnięty w niego, czekający na pocałunki.

Co za chora akcja, pomyślał.

– Niech cię szlag, Soboń. Gówniarz musi być naprawdę dobry... – Maurycy patrzył na nich świecącymi oczami. Janek słysząc to szarpnął się, lecz bez większego zacięcia, a Cezary objął go mocniej. – A ja naiwny myślałem, że jesteś wierny Wiktorowi.

– Nie jestem gówniarzem – odparł Czyżewski zirytowany, że był częścią tej farsy jak jakiś pierwszorzędny rekwizyt. Cezary wolną ręką złapał go mocno za ramię, co odczytał dość jednoznacznie. Miał się zamknąć. Ale wcale nie chciał się zamykać. Chciał oznajmić temu facetowi, jaki obleśny był i jakie okropne miał oczy, jak paciorki, które wypalały niemal ogniste ślady na ich ciałach. Przede wszystkim jednak chciał mu oznajmić, że nie miał racji. Soboń wcale go nie pieprzył. I chwała Bogu. Nie. Soboń odgrywał tę szopkę dla niego. Niskiego typka z przetłuszczonymi włosami, któremu pewnie w tej chwili stał z zachwytu, gdy widział wyprężone ciało młodego chłopaka w ciasnym uścisku.

Jakie to było żałosne...

– Zamknij się, dziwko – warknął facet, zbliżając się. Stanął tuż przed nimi.

Jankowi w jednej chwili pociemniało przed oczami. Całe ciało się napięło, zresztą nie tylko jego. Soboń wyprostował się i zacisnął ręce jeszcze mocniej na jego ciele.

– Ty się zamknij, tłuściochu – nakazał, starając się wyswobodzić z uścisku. Soboń syknął, jakby chciał go skarcić, ale w tym samym czasie dłoń Maurycego wystrzeliła. Dźwięk wymierzonego policzka wybrzmiał w pokoju, zostawiając po sobie przytłaczającą ciszę.

Janek zacisnął powieki. Uderzenie było na tyle silne, że głowa mu odskoczyła, więc ze spokojem zwrócił ją ponownie w stronę mężczyzny, który patrzył na niego z wyższością. Pozwolił mu się napawać przez kilka bardzo napiętych sekund, po czym z jego ust wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk, który po chwili przekształcił się w suchy śmiech.

Mina Maurycego zrzedła, a Janek śmiał się coraz bardziej wdzięcznie i radośnie.

– Co cię tak bawi?

– Nic, nic. Poza tym, że bijesz chłopaka tak niebezpiecznego, że musi go trzymać inny facet. A uwierz, Soboń trzyma mnie naprawdę mocno i dobrze, bo inaczej już bym ci ten głupi łeb rozwalił, słyszysz?!

– Wystarczy.

Chłopak ponownie się zaśmiał.

– Sam chciałeś teatrzyku, to masz teatrzyk.

– To twoja ostatnia szansa na to, żeby się uciszyć. – Cezary spojrzał na niego z góry. Miał dziwny wyraz twarzy, ale teraz Janka to nie obchodziło.

– Nie skorzystam. Nikt nie będzie mnie wyzywał od dziwek.

– Byłeś nią – głos Sobonia był lodowaty. – Spałeś ze mną za pieniądze i inne korzyści, dokładnie jak dziwka.

Janek otworzył usta. W twarz uderzył go obuch gorąca, który nie miał nic wspólnego z wcześniejszym policzkiem. Szarpnął się. Uścisk nie zelżał ani na chwilę.

Maurycy w tym samym czasie z rodzącym się na twarzy uśmieszkiem poprawił krawat. W końcu był zadowolony, widząc, jak wyraz twarzy chłopaka się zmienia, jak przechodzi przez nią cień.

– Syn Wojciecha kurwi się na jego własne zlecenie. To jest dopiero zabawne. Nie wiem tylko, czemu już się nie śmiejesz? – Maurycy pochylił się nad nim. – Ze mną też byś się przespał? Gdybym zaproponował odpowiednią stawkę pewnie nawet byś się nie zastanawiał, tylko od razu opadłbyś na kolana. – Poklepał go po policzku, który wciąż piekł go po uderzeniu.

– Zajebię cię – wychrypiał. – Puść mnie, słyszysz – zwrócił się do Cezarego, który potrząsnął głową. – Puszczaj!

– Przestań się szarpać, laleczko. I tak zrobi z tobą na co tylko będzie miał ochotę. Dalej mu płacisz za ruchanie? Może powinieneś. Kilka złotych po każdym razie nic mu nie da, a przynajmniej utwierdzi go w przekonaniu, kim jest. Dziwką. Oszustem. Synem najgorszej szumowiny, która będzie zdychać, jak tylko wyjdzie z pudła, a synalek przez swoje zachowanie pewnie skończył tak samo, bo jest kropka w kropkę podobny do tatusia.

– Wystarczy. – Tym razem Soboń uciszył Maurycego, który prychnął ze wzgardą i ominął ich w drzwiach.

– Lepiej, żebyś wiedział, co robisz. Jak chłopak znowu cię oszuka, będziesz radził sobie sam. Nie będę wstawiał się za kimś, kto myśli tylko fiutem. To wszystko i tak jest niedorzeczne. Powinieneś go zabić, a zwłoki odesłać Lisowi. Może by kurwa zapłakał, chociaż szczerze wątpię – powiedział, po czym poszedł korytarzem do salonu.

Cezary w napięciu słuchał jego kroków, a kiedy te się oddaliły odwrócił Janka zamaszyście przodem do siebie. Spojrzał na niego krzywo i pokręcił głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, czego był świadkiem. Chłopak w zamian posłał mu groźne spojrzenie.

– Ani słowa więcej, rozumiesz? – zapytał szeptem, rozluźniając ręce. Odsunął się, dalej patrząc na niego, jakby to on zrobił coś nie tak.

Czyżewski zacisnął usta. Nie potaknął. Jedynie odsunął się w stronę łóżka i wszedł na nie z mocno bijącym sercem. Nie patrzył na Sobonia, kiedy ten wychodził. Wpatrywał się w sufit.

Miał ochotę dopaść do drzwi. Zacząć w nie walić, aż tamci dwaj z powrotem nie pojawiliby się w progu, a potem rzuciłby się na tłuściocha. Oddałby mu z nawiązką za wszystkie te słowa, które wypłynęły z jego obrzydliwych ust, rozwaliłby mu nos, zanim Soboń byłby w stanie go odciągnąć. Może nawet byłby w stanie mu się wyrwać i ponownie zadać cios. Jeśli nie, kopnąłby Cezarego i to na nim skupiłby następne uderzenia.

Mógłby go załatwić, a przynajmniej unieruchomić. Gdyby miał pewność, że żaden z nich nie miał przy sobie broni połamałby i jednego i drugiego. Za wszystkie te oszczerstwa skierowane w stronę jego ojca i przetrzymywanie go tutaj jak w klatce...

Jeszcze nikt nigdy w życiu go tak nie znieważył. Nie puści tego płazem, choćby nakopanie tłuściochowi miałoby być ostatnią rzeczą jaką w życiu zrobi.

Długo wyobrażał sobie ciosy, które spłynęłyby na twarz Maurycego, zanim zmęczył się gniewem i pomimo niezgaszonego światła przysnął.

Spał płytkim snem, który nie niósł za sobą odpoczynku. Być może dlatego, kiedy się obudził czuł się jeszcze bardziej zmęczony niż przez cały ten tydzień. Być może wykończyła go wcześniejsza konfrontacja albo własne nerwy, które męczyły go nawet w podświadomości, zsyłając na niego koszmary.

W ciszy nocy i ciemnością panującą na zewnątrz, wiedział, że nie miał siły mierzyć się z Soboniem, który właśnie przekroczył próg pokoju i podszedł do łóżka, trzymając w rękach tacę. Odłożył ją na pościel ze skupionym wyrazem twarzy. Janek obrzucił go zrezygnowanym spojrzeniem.

Wciąż słyszał w głowie jego słowa, które wywoływały w nim odruch wymiotny. Gdyby był mniej zmęczony, gdyby wciąż targały nim emocje, najpewniej już w tej chwili doskoczyłby do niego, żeby przemodelować mu twarz pięściami.

Ale i Soboń nie wydawał się w nastroju do kłótni. Przeciwnie, wyglądał jakby bił się z myślami, ale teraz Janka niewiele to obchodziło.

Dziwką, tym dla niego był. Zrobiło mu się zimno.

W ciszy skrzypnięcie materaca wybrzmiało niczym huk, kiedy mężczyzna opadł na brzeg łóżka i zwrócił twarz w jego stronę. Wolnym ruchem podsunął tacę z jedzeniem pod jego rękę i westchnął, jakby szykował się do bardzo trudnej rozmowy.

– Nie będę rozmawiał o tym, co zaszło – oświadczył Janek, zanim Soboń się odezwał.

– Świetnie – odparł z wyraźnym wyrazem ulgi na twarzy. Czyżewski zmarszczył brwi.

– To po chuj tu jeszcze siedzisz. Wynoś się – warknął i usiadł. Włosy połaskotały go w czoło, a on, patrząc na Sobonia, w jeden moment przypomniał sobie jego dotyk i własną reakcję. Wkurwił się jeszcze bardziej. – Chyba że przyszedłeś skorzystać z usług najtańszej dziwki w mieście. To jedyne logiczne rozwiązanie, jakie widzę.

– Masz ograniczone pole widzenia – odpowiedział spokojnie. Przez jego twarz nie przeszedł nawet cień wywołany słowami chłopaka.

– Ta, jasne – prychnął, odwracając twarz w stronę okna. Nie chciał na niego patrzeć. Jego spokój doprowadzał go do szału. Siedział tak przez chwilę starając się opanować, a Cezary towarzyszył mu w tym momencie. Pierdolony ocean spokoju. Nawet wcześniej... Nic po sobie nie zdradził. Niczym posąg stał, kiedy jego wspólnik, kimkolwiek był Maurycy, uderzył go prosto w twarz, jakby to było w porządku.

Janek zbyt dobrze pamiętał jak Cezary go bronił, żeby teraz być obojętnym na jego niewzruszoną postawę. Nie dziwił się jednak. Jeszcze kilka dni temu sam myślał, że facet przystawi mu lufę do twarzy i strzeli, a teraz wściekał się, że nazwał go dziwką i nie bronił go przed kimś, z kim wyraźnie miał jakiś interes.

– Jedz – dotarło do niego jak przez mgłę.

– Sam jedź – warknął, odwracając głowę. Soboń przyjrzał się jego poszarzałej twarzy i westchnął. W ciszy sięgnął po frytki i ostentacyjnie zamoczył je w sosie, po czym zaczął jeść jego jedzenie. Janek omal go za to nie uderzył. Zamiast tego sam również sięgnął po frytki. Dopiero teraz zobaczył, że na tacy znajduje się prawdziwa uczta, a ziemniaki to jedynie przystawka. Zaraz obok na talerzu wznosił się potężny burger, a za nim stał słoiczek z kiszonymi ogórkami. Janek wyciągnął jednego.

– Tak myślałem po tym wywodzie, że po prostu miałeś na nie ochotę – skomentował Soboń, a przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. Janek parsknął. – Swoją drogą... Ogórki nie rozsadzają słoika, gdy się psują. Po prostu pleśnieją.

Janek posłał mu spojrzenie spod byka. Fiolet pod jego oczami tym bardziej podkreślił znaczenie tego wzroku.

– Świetnie.

– Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.

– Teraz już wiem.

– Dobrze. – Chłopak otworzył usta, po czym zamknął je i zacisnął wargi dosłownie na kilka sekund.

– To absurdalne. Po co dalej tu siedzisz? – warknął. Obecność Cezarego wprawiała go w dziwny stan. Była późna noc. Powinni spać, a nie siedzieć i rozmawiać. A on nie powinien nawet patrzeć na jego linie żuchwy, tak samo jak nie powinien myśleć o jego palcach we włosach i nie powinien łapać tego pieprzonego, spokojnego spojrzenia.

Ono też było jak ocean. Wciągało. Zwłaszcza kiedy Soboń nie odrywał od niego wzroku, dokładnie tak jak teraz.

– Czekam aż zjesz, żeby zabrać szkło.

– Bardzo rozsądnie – mruknął, odwracając wzrok. – W końcu mógłbym ci nim poharatać twarz.

– Na przykład – odpowiedział dalej racząc się frytkami.

– To moje jedzenie.

– Nie wydajesz się nim zbytnio zainteresowany, więc ci pomagam.

– Jestem kurewsko głodny.

– To jedz – skwitował, a Janek warknął i położył sobie talerz na kolanach, żeby utrudnić Soboniowi sięganie po jego frytki. Zaczął jeść nieskrępowany nawet kiedy wzrok Cezarego lądował na jego twarzy.

– To ma być forma przeprosin? – powiedział w którymś momencie, podczas gdy jego brzuch zrobił się przyjemnie pełny, mimo że nie zjadł nawet połowy tego, co przed nim leżało.

– Przeprosin? Nie słyszałem żadnych.

– Pierdol się – warknął. Soboń poruszył się na łóżku. – Nie ze mną. Z Wiktorem – dodał, przez co mężczyzna spojrzał na niego krzywo. – Swoją drogą po co to było, co?

– Mieliśmy o tym nie rozmawiać.

– Pierdolenie. Oblech Maurycy pewnie byłby zawiedziony, że tak perfidnie go okłamałeś. Wydawał się bardziej niż zainteresowany tym, co ze mną robisz po nocach. Po co mu naściemniałeś, co? Ośmieszanie mnie to dla ciebie swoiste katharsis?

– Bo coś zrobić musiałem, skoro zacząłeś drzeć się wniebogłosy, akurat wtedy, kiedy przyszedł.

– Och, a więc to moja wina.

–Tak, to twoja wina. I zasłużyłeś sobie.

– Więc uważasz, że to było w porządku?

– Nie doszłoby do tego, gdybyś mnie słuchał i się uciszył.

– Milczenie nie jest moją mocną stroną – odszczekał się, czym poirytował Sobonia.

– Zostawmy ten temat.

– Bo było tak miło, prawda? – cmoknął.

– Nie. Nie było miło – odpowiedział po raz pierwszy zdradzając oznaki wzburzenia. Janek uniósł brew. – A mogło być znacznie, znacznie gorzej. Nie dociera to do ciebie? Nie widziałeś go?

– Widziałem i kurwa nie mam pojęcia, co robisz z takim człowiekiem!

– To nie twój interes, co z nim robię! Najwyraźniej mam pierdolonego pecha do ludzi. Jeden głupszy od drugiego – warknął, pochylając się w stronę Janka, który zmrużył oczy.

– Świetnie. – Uderzył go palcem w klatkę piersiową. – To chyba znaczy, że to z tobą jest coś nie tak. – Soboń złapał go za rękę i ścisnął ją. Janek widział jak na dłoni jak stara się zachować beznamiętny wyraz twarzy, ale na próżno. Ocean w końcu się wzburzył i miażdżył mu kości.

– Wciąż nie rozumiesz... – pokręcił głową, rozluźniając uścisk. – Są ludzie, którzy zrobią wszystko, żeby dobrać się do twojego ojca.

– Wow. To brzmi dokładnie jak ty.

Soboń odrzucił jego rękę zamaszyście i wstał. Janek zaraz doskoczył do niego i już miał go popchnąć, kiedy Cezary złapał go za koszulę i przysunął do siebie. Dzieliły ich milimetry.

– Są ludzie, którzy nie mrugną nawet okiem, żeby cię zabić – powiedział, patrząc mu prosto w oczy.

Do Janka w końcu zaczęło powoli docierać, co mężczyzna chciał mu przekazać. Szarpnął się, ale Soboń go nie puścił.

– Niech tylko spróbują – warknął, lecz mimo że wciąż walczył, czuł jak coś ciężkiego przytłacza go coraz bardziej. Serce zaczęło mu walić w piersi, przez kark przeszły ciarki.

– Jeśliby spróbowali już byś nie żył, idioto – popchnął go. Janek zatoczył się i trafił na ścianę.

– Tak? Jakoś nie przypominam sobie, żeby ktoś przez ostatnie lata próbował mnie zabić. Jedynie kto wisiał mi na ogonie, to ty! I kurwa nie udało ci się z tym nic zrobić przez jebane trzy lata!

Soboń odetchnął głośno.

– Bo wszyscy szukali jebanego Aleksego Lisa, a nie Janka Czyżewskiego!

– Nawet jeżeli szukali, to dzięki tobie!

– Jesteś niepoważny – szepnął Soboń i zaczął się kierować w stronę wyjścia. Chłopak doskoczył do niego w kilku krokach i tym razem to on go szarpnął. Odwrócił go bez problemu i natrafił na lodowate spojrzenie.

– Co masz na myśli? – syknął.

– Mam na myśli to, że twój ojciec wszystkim w pudle się pochwalił jakiego ma wspaniałego syna! Oszukał Sobonia, okradł go i zostawił z niczym! – zacytował. – Twój jebany ojciec cię wystrzelał i chyba tylko ostatnia klepka, jaka mu pozostała, zahamowała go przed ujawnieniem twojej tożsamości.

Janek pokręcił głową.

– Był z ciebie taki dumny... – szepnął gorzko. – Jego młody, perfekcyjny oszust. Kropka w kropkę on – mówił, chwytając go za szczękę. Przyjrzał się jego twarzy. Janek przełknął ślinę. Ścisk w żołądku, który towarzyszył mu przez cały dzień tylko się powiększył. Nie chciał go, tak samo jak nie chciał już tego słuchać. – Chodził jak paw, gdy tylko wspominał o swoim synu... Ale potem zabili mu żonę i już się tak nie odzywał.

Chłopak rozszerzył powieki, cofnął się. Zszokowanym spojrzeniem wpatrywał się prosto w oczy Sobonia, potem dał następny krok w tył i następny. Udami zetknął się z materacem. Odpadł na niego. Ostatnie słowa Sobonia brzęczały mu w głowie jak nienastrojone radio, zapętlając się w kółko.

– Aleksy?

Nawet nie zareagował na dźwięk tego imienia. Spojrzał na swoje ręce.

– Nie wiedziałeś? – Soboń brzmiał na zdziwionego. W jego głosie wybrzmiała niepewna nuta.

Nie, nie wiedział. Zaczął kręcić głową, samemu nie rozumiejąc, czy odpowiada Cezaremu czy zaprzecza samemu sobie. Chwilę później poczuł jak materac ugina się tuż przy nim.

– To... – zaczął, lecz urwał w połowie. Przypomniał sobie, jak okropnie czuł się w domu z macochą, gdy spał w ciasnej klitce, a ona wiecznie oglądała ten głupi telewizor. I jak paliła fajki, zasmradzając przy tym całe mieszkanie, i gdy przynosiła mu te okropne ubrania upolowane w lumpeksach, i kiedy raz siedziała przy nim, gdy cierpiał w gorączce... – Nie, nie wiedziałem.

– Myślałem, że wiesz.

– No to się, kurwa, myliłeś – warknął, skutecznie odpychając Sobonia od kontynuowania rozmowy.

Serce trzepotało mu w piersi. Czuł gorąco na twarzy, a w środku czuł żal. Nawet nie wiedział... Jak to o nim świadczyło? Nie był nawet na pogrzebie matki. Nieważne, że przyszywanej. Była jaka była, ale była jego rodziną. A rodzina jest najważniejsza.

– Kiedy to się stało?

– Dwa lata temu.

Znowu zaczął kręcić głową.

– Myślałem, że spotkam cię na pogrzebie. Stałem z tyłu i szczerze nie chciałem, żebyś się zjawiał. Widziałem kilka znajomych twarzy, jednych nieprzychylnych tobie, innych mnie. Kiedy ceremonia się zakończyła, a nawet długo po niej, cieszyłem się, że nie jesteś głupi i że się nie zjawiłeś.

– Cieszyłeś się? Czemu ci niby miało zależeć?

– Uczucia wygasają powoli – odpowiedział, wpatrując się w ścianę. Potem odwrócił głowę w stronę chłopaka. Janek zmarszczył brwi i zbliżył się do niego. Dłoń niepewnie położył na jego udzie, myśląc o tym, jak go dzisiaj trzymał. Pamiętając, jak to było zatracić się w namiętności, nie myśleć o niczym. Zbliżył twarz do twarzy mężczyzny. Znowu dzieliły ich milimetry. Soboń nie odwracał od niego spojrzenia i w końcu również się poruszył. Ujął w dłoń jego policzek. – Ale w końcu wygasają – szepnął beznamiętnie, odwracając jego twarz w drugą stronę.

Janek kiwnął głową. Zrozumiał odrzucenie. Nawet nie miał mu tego za złe.

– Jeżeli szukasz odskoczni, to nie zapewnię ci jej w ten sposób. Ale jeżeli chcesz, mogę zawieźć cię na cmentarz – powiedział, wstając z łóżka. Chłopak patrzył jak wychodzi, zostawiając otwarte drzwi. I mimo że cały dzień marzył tylko o tym, nagle wyjście zza tych ścian przychodziło mu z trudem.

Bił się z myślami przez kolejne kilka minut. Nawet nie wiedział i to przez pieprzone dwa lata! Najgorsze było jednak to, że go to nie interesowało. Przecież mógł wpaść w tamte okolice, rozejrzeć się. Sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wtedy by się dowiedział, ale wtedy też istniałoby ryzyko, że Soboń by go złapał. A przynajmniej myślał, że Soboń. O innych nie miał pojęcia.

Stwierdzając, że nie wytrzyma dłużej samemu ze swoją głową poszedł za Cezarym.

– Zdecydowałeś się?

Janek skinął głową. Na stole dostrzegł ślady obecności gościa; puste talerzyki oraz kubki po kawie. Podszedł do stołu i przyjrzał się temu. To wyglądało jakby spotkała się dwójka normalnych znajomych, którzy chcieli pogadać, powspominać stare czasy albo ponarzekać na drugie połówki, a tak nie było. Kim był Maurycy? Co takiego robił dla Sobonia i co, na litość boską, zrobił mu jego ojciec, że żywił do niego taką urazę?

– Wiesz... – zaczął, zgarniając brudne naczynia ze stołu – w mojej torbie były pieniądze. Chciałbym z nich dzisiaj skorzystać, jeżeli...

– Po co ci? – zapytał podejrzliwie Soboń, patrząc, jak chłopak wkłada talerzyki do zmywarki.

– Żeby kupić chociaż jakiś głupi znicz.

Soboń już tego nie skomentował. Skinął tylko głową. I chociaż Janek nie dostał do rąk żadnych pieniędzy najpierw skierowali się do sklepu. Dziwnie było przemierzać alejki i przeglądać produkty, tak jakby wszystko było normalnie, mijać ludzi, którzy czasami uśmiechali się uprzejmie, a także tych, którzy warczeli na niego pod nosem. Życie toczyło się dalej. Dziwne życie na smyczy, która trzymała go krótko. Na wyciągnięcie ramienia. Sznur był niewidzialny, ale i tak palił mu szyję, gdy widział na sobie baczne spojrzenie byłego kochanka.

Jesteś obserwowany, czytał to z jego wzroku. Jesteś w niebezpieczeństwie – to już dopowiadał sobie sam.

Jeżeli ufać słowom Sobonia prawdopodobnie zrobił sobie dzisiaj o jednego wroga więcej. Wroga, który teraz wiedział, jak wyglądał i bez problemu mógł go opisać innym. Mógł nawet powiedzieć, że jest pod kluczem Cezarego. Wtedy nawet trzyletnie dziecko dodałoby dwa do dwóch i mogłoby go odnaleźć w kilka godzin, oczywiście zakładając, że już wcześniej Soboń nie był pod obserwacją. Jeżeli był, to być może nawet teraz, w tym sklepie ktoś zaraz mógł obrać Janka za cel i, jak to powiedział Maurycy, później odesłać jego zwłoki Lisowi.

Ćmiło mu przed oczami, kiedy przyglądał się uważnie twarzom mijanych ludzi i robiło mu się jeszcze gorzej, kiedy widział, że Soboń od czasu do czasu rozgląda się na boki.

– Jesteś moim oprawcą czy ochroniarzem? – zapytał szeptem, nawet na niego nie patrząc. Dłonie wyciągnął po ogromny znicz.

– I tym i tym – odpowiedział tak samo cicho. Janek skinął głową. Znowu poczuł się jak trzy lata temu, kiedy pocił się z nerwów, jak mysz ścigana przez kota.

– Jak duża jest szansa, że ktoś w tym sklepie zaraz się na mnie rzuci?

– Niewielka. Zależy jak wielu ludziom zaszedłeś za skórę.

– Na razie tylko twojemu zboczonemu kumplowi.

– On ci nie zagraża. I nie będzie, dopóki nie zrobisz czegoś jeszcze bardziej głupiego.

– Świetnie to słyszeć. Może następnym razem bądź bardziej skuteczny w hamowaniu mnie przed robieniem czegoś głupiego – dodał i prawie wypuścił znicz z rąk, kiedy Soboń pociągnął go do tyłu.

– Proszę bardzo – warknął, a Janek uświadomił sobie, że niemal wlazł w rozlany na ziemi jogurt.

– Niekoniecznie o to mi chodziło... – bąknął, wymijając przeszkodę. Cezary wydawał się dziwnie poirytowany. – Ale dzięki – bąknął.

Kiedyś Aleksy by tego nie zrobił, ale Janek przez kilka lat nauczył się dobrych manier.

Wyszli ze sklepu z pokaźną siatką, zniczem i kawiatami, które chłopak niepewnie dołożył do koszyka. Nie widząc sprzeciwu, chwilę później wśród zakupów znalazła się paczka chipsów, cola i kilka rogalików. Systematycznie zapełniał dno koszyka a Soboń posyłał mu srogie spojrzenia, ale srogie spojrzenia to było za mało, aby go powstrzymać. Zamierzał korzystać z okazji dopóki ją miał, żeby nie głodować w chwilach, kiedy Cezary znowu zapomni o jego potrzebach.

W drodze na cmentarz wpatrywał się w okno. Światła latarni oświetlały mu twarz na pomarańczowo. Nie czuł na sobie ukradkowych spojrzeń, właściwie w ogóle nie czuł wiele. Poza chwilową dezorientacją w głowie i w sercu miał pustkę. Smutek nie wdzierał mu się do krwioobiegu, gniew nie wrzał pod skórą. W pewnym momencie, gdy stanęli przed bramą cmentarza, poczuł spokój. Uniósł wysoko brodę, zerknął na niebo.

Cokolwiek miałoby go nie spotkać – poradzi sobie. Zawsze sobie radził i w tej sytuacji nie będzie wyjątku.

Dał się zaprowadzić w miejsce pochówku macochy. Ściskając w jednej ręce kwiaty, a w drugiej znicz przedzierał się za Soboniem przez wąskie alejki, aż dotarli na miejsce. Jego oczom ukazał się skromny, szary nagrobek, na którym stały dwa wypalone znicze. Cezary odpalił mu jego własny, po czym oddalił się na stosowną odległość. Być może myślał, że chłopak potrzebował być sam, że znaczyło to dla niego więcej, niż znaczyło w rzeczywistości.

Przed grobem nie było ławki, więc chłopak po ułożeniu kwiatów i znicza stał wpatrując się w epitafium, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie kurtki. Twarz miał nieprzeniknioną, gdy mroźny wiatr owiewał mu policzki. Chciał poczuć coś więcej, ale tak się nie stało. Po kilku minutach cofnął się do Sobonia.

– Podejrzewam, że to pierwszy raz kiedy dostała kwiaty. Nie, żeby teraz robiło jej to różnicę – odezwał się, przeciskając z powrotem przez wąskie alejki. Cezary szedł przy nim ze wzrokiem wbitym w telefon. Nie odpowiedział, zbyt zaaferowany tym, na co patrzył.

Janek uniósł brwi.

– A ty co? – zapytał, nieszczęśliwy z powodu grobowej ciszy. Cezary zmarszczył brwi i dopiero wtedy na niego spojrzał. Odchrząknął. To nie był dobry znak. W jego oczach było coś, co jedynie potwierdzało, że nie był to dobry znak. A może była to też kwestia cmentarza – tutaj wszystko wydawało się ponure i przytłaczające... Tylko że słowa Sobonia były gorsze nawet od grobowej deski.

– Jutro spotkamy się z twoim ojcem.

Sprawiły, że świat wywrócił mu się do góry nogami. 


___

Hej! A więc wychodzi na to, że jestem niesłowna. Kto by się spodziewał? xD Wrzucam wam nadprogramowo rozdział, bo strasznie mi się podobały rozważania na temat poprzedniego  przeczytane na Wattpadzie. Nie wiem, jak tutaj, ale tam większość stoi po stronie Sobonia, ale, co dało się wywnioskować z tego rozdziału, on też ma sporo za uszami i do najniewinniejszych nie należy... Więc może nie ma co go aż tak żałować? 

Ruszyliśmy w końcu z fabułą trochę bardziej, a te pierwsze pięć rozdziałów to taki wstęp był, żeby nakreślić relację między Jankiem a Cezarym. Także tutaj zaczyna nam się powoli rysować kierunek, w którym będzie szła akcja. Wspominany już ojciec najwidoczniej odgrywa dużą rolę w życiu nie tylko Janka, ale również Sobonia i jego potencjalnych... znajomych?  Wspólników? 

Nie wiemy na razie kim jest Maurycy, ale wydaje się, że to strasznie śliski typ, nie? Niebezpieczny, a przy tym strasznie obsceniczny, a to dobrze nie wróży. 

W ogóle dużo dowiadujemy się z tego rozdziału, jestem ciekawa waszych przemyśleń i potencjalnych teorii i spekulacji.  

A, no i ten, okazuje się, że Soboń jest zajęty... 

Także tak, wybaczcie ten jednorazowy wybryk, mam nadzieję, że miło was zaskoczyłam nadprogramowym rozdziałem. Niemniej zaznaczam, że to JEDNORAZOWO i proszę mnie nie nagabywać na szybsze  dodawanie rozdziałów, bo ich zapas bardzo mocno mi się kurczy. Tym bardziej będę wdzięczna za  waszą aktywność, a i pisać będzie mi się na pewno lepiej, kiedy będę widziała, że  jesteście! 

Widzimy się niedługo i pa!


1 komentarz:

  1. Jesteś Wielka ,dziękuję za ten rozdział . Może i jednorazowo ,ale jaka radość !!! Co do Maurycego ,to też mi się typ nie podoba :/ jak on śmiał uderzyć Janka i jeszcze mu grozić. Chociaż dzięki niemu mogliśmy się dowiedzieć ,co tak naprawdę kierowało Soboniem ,że dopiero po takim czasie zainteresował się Jankiem ( tzn. albo chciał mieć przewagę nad innymi ,albo chciał go chronić przed innymi) . Uwielbiam to opowiadanie mam tyle przemyśleń ,ale za każdym razem po przeczytaniu rozdziału coś mi się nie zgadza .uwielbiam to !! Jeden plus tego ,że do niedzieli nie będzie się to tak ciągnęło . Także życzę weny i czasu do pisania. Pozdrawiam w

    OdpowiedzUsuń