sobota, 28 lipca 2018

Rozdział 17

Nie pamiętał drogi do domu. Był tak roztrzęsiony, że na pewno musiał wystraszyć Zuzię, ale nie potrafił się uspokoić. Rzucił do niej tylko kilka słów, chcąc odegnać jej smutki, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Nic dziwnego, w tym stanie nie mógł być wiarygodny. 

Kiedy tylko odprowadził siostrę do pokoju, a sam zamknął się w swoim, usiadł ciężko na kanapie, czując, jak nagle wszystko go przygniata. Ukrył twarz w dłoniach, mając wrażenie, że głowa zaraz mu pęknie. 

Czy przesadzał…? Niepotrzebnie histeryzował? Może nie było z czego robić afery? 

Myśląc o tym, zawył głucho. Zasłonił usta rękami. Nie chciał do tego wracać, nie chciał pamiętać, a tym bardziej nie chciał na powrót stać się tą trzęsącą kupą gówna, która nie umiała nawet się odezwać. 

I jak to niby miało wyglądać? Czego Kacper od niego chciał? Gdy zaczął o tym myśleć, aż pozieleniał na twarzy. Teraz nie chodziło o kilka siniaków, których mógłby się dorobić, nie chodziło o głupie, ostre słowa… Było to bardziej skomplikowane i Marcel nie wiedział, czego mógłby się spodziewać. Przez głowę zaczęły mu przechodzić naprawdę głupie pomysły.

Podobał się Kacprowi, prawda?

Czy to znaczyło, że może on… Będzie chciał…? 

Czując, że głowa zaraz mu eksploduje, zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Nie robił nic innego, tylko przemierzał go raz za razem, nie mogąc się opanować, nie mogąc uspokoić myśli. Długo trwał ten atak paniki, długo też trwało, nim Marcel w ogóle zasnął, leżąc godzinami na łóżku.

Budzik zadzwonił o szóstej, informując go o kolejnym przepełnionym pracą dniu. Zwlókł się jakoś, mając w głowie całkowitą pustkę, i mechanicznie przyszykował się do pracy. Za dwadzieścia siódma wyszedł z domu i zdążył na czas. 

Pracował bez energii, będąc bladym niczym trup. Łapał się na tym, że nie słuchał pracodawcy, kiedy ten coś do niego mówił. Nie starał się, wszystko wypadało mu z drżących rąk. Każda jedna minuta była wypełniona niepewnością i oczekiwaniem; kiedy w końcu Kacper miał zamiar się do niego odezwać? Niewiedza była dezorientująca. Marcel starał się co prawda jakoś odgonić natrętne myśli, ale w ogóle mu to nie wychodziło. Chyba popadał już w paranoję, bo kiedy przychodzili nowi klienci, on za każdym razem spodziewał się zobaczyć Wawrzyńskiego. Ten, na szczęście, nie pojawił się ani w pracy, ani później w domu. Telefon również milczał. 

Tak minął mu pierwszy dzień. 

Kolejny był nie mniej stresujący, wypełniony tymi samymi obawami. Marcel snuł się niczym duch, w domu z nikim nie rozmawiał. Zamknął się w pokoju i czekał. Kacper dalej się nie odzywał. Cisza trwała i trwała, przedłużając się godzinami, aż w końcu nastał wieczór i Marcel po raz pierwszy od dwóch dni trochę wyluzował. 

Już nie zadzwoni, pomyślał, po czym odetchnął z ulgą. Dopiero wtedy był w stanie normalnie odpisać Bartkowi, który dobijał się do niego od czasu tej przeklętej akcji. Nie rozmawiali długo, bo Marcel nie miał na to najmniejszej ochoty, ale zapewnił przyjaciela, że wszystko jest z nim w porządku. 

Z mijającym czasem, kiedy wieczór powoli przechodził w noc, Marcel poczuł coś jeszcze oprócz nieustającej niepewności. Nadzieja zagnieździła się w jego stłamszonym sercu, bo może Wawrzyński oprzytomniał? Może nie miał zamiaru jednak go dręczyć? Może odpuścił? 

Marcel uśmiechnął się gorzko na te myśli, ale nie chciał sobie odbierać nadziei. Jeszcze nie teraz. 

Trzeci dzień przyniósł ulgę. Rogacki w końcu wstał z poczuciem, że może wcale nie będzie tak źle, że da sobie radę. W pracy postarał się nadrobić wszystko, czego nie był zdolny zrobić ostatnimi czasy, przez co został doceniony przez swojego pracodawcę. Ruch tego dnia był duży, gdyż w soboty tuż obok ich sklepu otwierano wielki bazar. Zjeżdżało się mnóstwo osób i przy okazji przychodziło do nich, zostawiając im w kasie ogromną ilość pieniędzy. Marcel również tutaj brał dniówki, a ta dzisiejsza okazała się wyższa niż zazwyczaj.

 – Taka premia za dobrą pracę – napomknął pracodawca, kiedy wręczał mu pieniądze. – Do zobaczenia jutro – dodał, kiedy wybiła godzina piętnasta. 

Marcel, wyjątkowo z siebie zadowolony, wrócił do domu dwadzieścia minut później, gdzie zjadł obiad i w końcu zabrał się za przeglądanie swoich nowych, maturalnych książek. Szkoła wisiała nad nim niczym cień, ale nie czuł żalu, że zaraz będzie musiał do niej wracać. Ostatni rok ponoć zawsze był wyjątkowy i, mimo że było mnóstwo nauki, ludzie zazwyczaj dobrze go wspominali. Przed nim studniówka i matura! Ale przed tym także spora zagwozdka nad tym, co takiego chciałby zdawać, bo, co uświadomił sobie z goryczą, nie wiedział nawet tego. 

Był beznadziejny, ale to nie był dobry czas na użalanie się. Za dużo dni spędził na pogrążaniu się w rozpaczy, więc równie dobrze mógł to sobie zostawić na kiedy indziej. Teraz miał już robotę – nie jakąś szczególną, ale Ewa poprosiła go, żeby zrobił zakupy, więc powinien te zakupy zrobić. To przecież wcale nie było takie trudne, wystarczyło zwlec dupę z siedzenia, wziąć listę i wyjść z domu. Zresztą, nad czym on się tak zastanawiał? Gdyby tego nie zrobił, jego mama najpewniej ukręciłaby mu głowę, więc… 

Pół godziny później zamykał za sobą drzwi. Po klatce zbiegł w ekspresowym tempie, a potem skierował się przez alejki do swojego ulubionego supermarketu. Na dworze było parno i nie było żadnego wiatru, za to niebo pokryło się granatem, jak gdyby zbierało się na burzę. Właściwie tylko to zmotywowało Marcela, by wyjść teraz z domu, bo nie chciał chodzić potem po deszczu. No i raczej nie był fanem piorunów, z grzmotami również niezbyt się lubili – już taki był z niego słoneczny chłopak. 

Dotarcie do sklepu zajęło mu niecałe dwadzieścia minut i była to całkiem przyjemna podróż, kiedy muzyka przygrywała mu w słuchawkach. Gorzej było w samym sklepie, gdzie musiał się z nią pożegnać i skupić się na odnalezieniu potrzebnych Ewie składników. To zajęło mu sporo czasu, zwłaszcza że jego rodzicielka nie była zbyt konkretna, toteż Marcel sam musiał powybierać rodzaje produktów.

Czterdzieści minut później w końcu się ze wszystkim uporał i nawet nie zapłacił milionów przy kasie, także był usatysfakcjonowany. Gorzej tylko, że ledwo co dźwigał wypchane po brzegi siaty, tak jakby napakował tam kamieni. A przecież nie napakował! 

Jakby jego żywot był niewystarczająco okrutny, zza szklanych drzwi już widział, co czekało go na dworze. Totalna ulewa i szarówa. I nie, nie miał parasolki, bo niby po co mu była? Zresztą, nawet jakby miał, to przecież by mu się nie przydała z dwiema zajętymi rękami. Że też wszystko musiało mu rzucać kłody pod nogi! 

Jak się okazało, na dworze zrobiło się nieprzyjemnie zimno i, mimo że stał jeszcze pod zadaszeniem, już czuł na skórze rozbryzgi deszczu, który zasłonił świat kurtyną nie do przejścia. Czy Marcel miał więc wyjście? No nie miał. Popatrzył ze zrezygnowaniem na innych wyczekujących końca ulewy ludzi i usiadł na pobliskiej ławeczce, by nie dźwigać bezsensownie siatek. Liczył tylko na to, że ten cały Armagedon szybko się skończy i nie przyjdzie mu tu spędzić kilku godzin…

Cóż, siedzenie pod sklepem wydawało się znacznie lepszą opcją i Marcel przyjąłby to bez nawet słówka skargi, gdyby wiedział, jaka spotka go alternatywa. Bo czy to naprawdę świat stanął przeciwko niemu i za punkt honoru obrał sobie rujnowanie mu życia? Czy to po prostu jednak Wawrzyński? 

Tym razem był to chyba świat, bo kiedy Kacper wychodził ze sklepu i odkładał wózek, a Marcela zauważył kątem oka, wydawał się równie zdziwiony, co Rogacki. Chociaż zdziwienie Marcela zaraz zostało przysłonięte przez obezwładniające uczucie paniki. Nagle całe jego ciało zdrętwiało, a on patrzył tylko, jak Kacper wbija w niego zaskoczone spojrzenie i waha się nad czymś wyraźnie. 

Niech po prostu pójdzie, modlił się w duchu, mając ochotę wyparować. Niemalże przykleił się do ściany za sobą i stwierdził, że nikt go stamtąd nie ruszy, nawet siłą. Po prostu zostanie tam na wieki. Albo przynajmniej do czasu aż się przejaśni i będzie mógł wrócić spokojnie do domu… Czyli najpewniej będzie to trwać właśnie wieki, bo nagle z nieba sypnęło piorunami, a deszcz zaczął zacinać jeszcze bardziej. Chociaż nawet błyskawice i śmierć przez usmażenie były już lepsze od tego przeklętego Wawrzyńskiego! Marcelowi robiło się niedobrze na sam jego widok, dlatego też po prostu odwrócił wzrok. 

– Udawanie, że mnie tu nie ma, to raczej słaba taktyka – usłyszał, kiedy tylko skoncentrował się, a była to koncentracja naprawdę ogromna, na brukowej kostce chodnika. 

– Najlepsza jaką mam – burknął, starając się przy tym włożyć w swoje słowa tyle nienawiści, ile tylko potrafił. Że też musiał wychodzić do tego sklepu, no! Przecież mógł zostać w domu, obejrzeć coś. Ominąć tę cholerną burzę, a dopiero wieczorem wyjść, ale nie. Musiał znaleźć się w tym samym miejscu i czasie, co pieprzony Kacper Wawrzyński. Przez trzy lata nawet nie minęli się na ulicy i nagle wpadali na siebie na każdym możliwym kroku! Jeżeli to nie było fatum, to Marcel nie wiedział, co to było. 

– I liczysz, że sobie stąd pójdę? – prychnął, na co Rogacki na powrót ulokował w nim spojrzenie. 

– Dokładnie na to liczę. – Zaplótł ręce na piersi. Chciał wyglądać najbardziej niedostępnie, jak tylko się dało. Chciał też, żeby jego trzęsące się dłonie nie zostały zarejestrowane przez bystry wzrok Wawrzyńskiego, który cały czas nad nim stał. 

– Marzysz, Rogacki. Wyglądasz, jakbyś potrzebował podwózki. 

– Na pewno nie od ciebie. 

– Nie widzę tu innych chętnych – zironizował, a w Marcelu się zagotowało. Miał ochotę zerwać się z tej ławki i przywalić mu w ten głupi pysk, ale jedyne co zrobił, to zapadł się bardziej w sobie. – To czyni ze mnie najlepszego kandydata. 

– Tak bym tego nie nazwał – mruknął, na co Kacper uśmiechnął się w ten swój ironiczny sposób i wywrócił oczami. Wywrócił oczami! Jakby to Marcel był niemożliwy i nie do zniesienia, a nie na odwrót! – Po prostu daj się odwieźć. 

– Nie wsiądę z tobą do samochodu. 

– Ostatnio nie miałeś z tym problemu. 

– A teraz nie mam problemu z chorą nogą, więc… – bronił się uparcie, mimo że w środku czuł, że nie ma to najmniejszego sensu. Przecież Kacper wygrał. Ba! Właśnie tego od niego wymagał, a Marcel się zgodził. Co prawda, totalnie pod presją i wbrew swojej woli, ale taka była ich umowa, a on nie wiedział, na jak dużo mógł sobie pozwolić, zanim przekroczy granice. Chyba nie chciał wkurwiać Kacpra już na samym początku, zwłaszcza że nie miał pojęcia, co go czekało w przyszłości. 

– Dobrze to słyszeć. W takim razie znajdę nam jutro jakieś ciekawe zajęcia do roboty – powiedział z tym swoim zadowolonym uśmieszkiem, a Marcel zmrużył oczy i posłał mu spojrzenie godne bazyliszka. Szkoda tylko, że Wawrzyński nie zamienił się w kamień albo od razu nie padł trupem pod jego wpływem.

– To ja już wolę jednak pójść do tego samochodu – prychnął, czując, że powoli, zamiast nerwów, czuje zrezygnowanie. No i odrobinę irytacji, kiedy Wawrzyński uśmiechnął się tak promieniście, jak gdyby właśnie wygrał na loterii. 

– Cudownie. – Odsunął się o kilka kroków. Zakupy trzymał tylko w jednej ręce, w drugiej zaś dzierżył parasolkę, którą właśnie nieporadnie rozłożył. Marcel więc nie miał wyjścia. Ociągając się jak jeszcze nigdy w życiu, podszedł do Wawrzyńskiego, ale przystanął metr od niego. Przecież mógł odrobinę zmoknąć prawda…? Odrobinę dużo sądząc po intensywności deszczu, ale była to na pewno bezpieczniejsza opcja niż wciskanie się pod parasolkę razem z Kacprem, który… Nie należał do najmniejszych. Torby z zakupami też raczej by niczego nie ułatwiały, a Marcel za swój życiowy cel obrał nie zetknięcie się z nim chociażby i ramieniem. – Jesteś niemożliwy – usłyszał i tym razem to on miał zamiar wywrócić oczami. Wolał być niemożliwy, niż zbliżyć się do Kacpra nawet o kilka centymetrów. 

No i na plus wychodziło, że Wawrzyński po prostu wysunął rękę i trzymał parasolkę bardziej nad Marcelem. W rezultacie wyszło na to, że obaj dotarli do samochodu mokrzy. Nie mówiąc już nic o ich przemoczonych butach, z których można by wycisnąć pewnie ze dwa litry wody; taka była ulewa. 

Kiedy już znaleźli się wewnątrz pojazdu, Marcel zapatrzył się w okno i jak przez mgłę zarejestrował, że Kacper odpalił silnik i powoli ruszył. Mała rzeka, która zdążyła popłynąć ulicą, skupiała całą Marcelową uwagę, a przynajmniej to starał się pokazać, kiedy bezmyślnie wlepiał wzrok w szybę.

Miał wyjebane na Kacpra. Wcale nie był trzęsącą się kupką nerwów za każdym razem, kiedy go widział, i nie było tak też w tej chwili. Po prostu go ignorował. I to nie tak, że w końcu na niego spojrzał, bo obawiał się tej ciszy i swojej własnej niewiedzy co do tego, jak Kacper wygląda i co mu chodzi po głowie; nie, spojrzał na niego, oczywiście, bo czuł się na tyle pewny siebie, by stawić czoła temu przeklętemu, stalowemu spojrzeniu… 

Ta. A kiedy już spojrzał, zauważył, że Wawrzyński właśnie grzebał coś przy nawiewie i po chwili doszło do niego ciepłe powietrze, które powinno wysuszyć osiadłe na nim krople deszczu. 

Nie odzywali się. Kacper spokojnie jechał, a Marcel przypatrywał się temu spod rzęs, bo nie chciał się tak otwarcie gapić. Czuł, że jego ciało jest sztywne, jakby przygotowane do obrony. Przed czym? Tego nie był pewny, bo Kacper nie wydawał się jakkolwiek zainteresowany jego osobą. Patrzył na drogę i wyglądał na skupionego, co przecież było logiczne – warunki pogodowe nie sprzyjały beztroskiej jeździe, widoczność była ograniczona przez ulewę, a samochód ślizgał się po jezdni. 

– Nie żartowałem z tym jutrem – odezwał się w końcu, postukując palcami o kierownicę. Marcel już z nadzieją zdążył pomyśleć, że po prostu Wawrzyński go odwiezie i na tym skończą się ich wspólne interakcje. Mylił się. – Moglibyśmy wyjść na rowery. Jutro ma być ładna pogoda. 

– A jak nie, to co? 

– A jak nie, to zawsze moglibyśmy posiedzieć w domu – powiedział i po raz pierwszy, odkąd wsiadł za kółko, obdarzył Marcela tym swoim przeciągłym spojrzeniem, co od razu poskutkowało szybszym biciem serca i minimalnym atakiem paniki. Siedzenie w domu z Wawrzyńskim? Nawet nie było takiej opcji! – Więc jeżeli byś mógł… 

Czy mógł? Cóż, nic nie stało na przeszkodzie, pytanie jednak powinno brzmieć: „Czy chciał?”. A nie chciał, do cholery! Na samą myśl aż go skręcało. I jeszcze to całe wypytywanie! Przecież Marcel i tak doskonale wiedział, że musiał się zgodzić. Ale nie, trzeba było zachować jakąś dziwną poprawność w tym, co teraz się działo! Niedorzeczne. Wolałby zostać poinformowany o suchym fakcie: “Spotykasz się jutro ze mną i tyle”. Tak to właśnie powinno brzmieć, a nie jakieś głupie podchody, które i tak były spisane na straty! 

– Rowery brzmią okej – mruknął, czując się maksymalnie stłamszony życiem. 

– O czternastej może być? 

– Pracuję wtedy – odparł, nie starając się wykrzesać z siebie chociaż namiastki energii. Niech Kacper wie, jak bardzo jest mu to nie na rękę. I niech ma takie pierdolone półsłówka, z łaską wypowiedziane zdania! Należy mu się. I jeżeli chciał mu coś udowadniać, to niech lepiej się przyzwyczai do takich właśnie rozmów. Marcel nie zamierzał mu niczego ułatwiać. 

– Siedemnasta? 

– Niech będzie – zgodził się z rezerwą w momencie, w którym Kacper zatrzymał się pod jego blokiem. – To spadam. – Chwycił za klamkę. 

– Weź może chociaż parasolkę? – zaproponował Wawrzyński, spoglądając na ulewę za oknem. 

– Nie chcę nic od ciebie brać – warknął, a następnie wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. 

Potem zmókł jeszcze raz. 


Godzina siedemnasta następnego dnia przyszła szybciej, niż Marcel mógłby się na nią mentalnie przygotować. Przez cały dzień, a także wczorajszą noc, niemalże chodził z nerwów i nie mógł się na niczym skupić nawet na chwilę. Jedzenie jakoś mu zbrzydło i nie miał na nic ochoty, nawet gdy wrócił z pracy. Wolał od razu zamknąć się w pokoju. Na szczęście wczoraj ostrzegł mamę, że nie będzie go w domu, więc kobieta nie powinna mu przeszkadzać, bo faktycznie – Marcel w swoim pokoju przeżywał istne katusze. Brzuch mu się skręcał z nerwów, palce się trzęsły, a on góra co dwie minuty spoglądał na telefon. 

Może odwoła?, łudził się, błagając o to wszystkie znane mu bóstwa świata. 

Nie odwołał. 

Równo za pięć siedemnasta zjawił się pod jego blokiem, co Marcel sprytnie wypatrzył z okna, dostając przy tym niemalże zawału. Nie miał jednak wyboru, musiał wyjść. Wyprowadził rower z balkonu i, wcale się nie spiesząc, zaczął sprowadzać go po klatce schodowej. W końcu zostało mu jeszcze kilka minut… A on nie miał zamiaru przychodzić za wcześnie. 

Jak na złość, dzień był słoneczny i bezchmurny. Nie zapowiadało się na ogromną ulewę, która zniszczyłaby plany Wawrzyńskiego. Przeciwnie! Świat jakby stanął po jego stronie – ptaki śpiewały w najlepsze, jakieś dzieci śmiały się z oddali niby na znak, że  życie było takie wspaniałe…! 

Nie było. 

Marcel jeszcze bardziej to sobie uświadomił, kiedy Kacper wbił w niego głębokie, przytłaczające spojrzenie. Widział, jak lustrował jego twarz. Przez chwilę zastanawiał się, co takiego dostrzegł. Bladą skórę? Przekrwione oczy? Marcel wiedział, że prezentował się okropnie, zresztą taki właśnie miał plan. Nie miał pojęcia, jakie zamiary miał wobec niego Wawrzyński, ale świadomość, że mogły być związane z czymś, powiedzmy, dość specyficznej natury, wzbudzał w nim ogromny protest i miał zamiar się przed tym bronić nogami i rękami.

– Cześć – przywitał się Wawrzyński, kiedy tylko Marcel do niego podszedł. 

– Hej – bąknął, czując, że zapada się w sobie. Szybko odwrócił wzrok i również wsiadł na rower, mając ochotę już stąd odjechać. Czuł się tak bardzo skrępowany, że nie wyobrażał sobie, jak wytrzyma resztę tego spotkania. A pomyśleć, że to dopiero początek… Początek, a on już niemalże schodził na zawał, kiedy Kacper tak tylko na niego patrzył i się nie odzywał! Boże, ta przeklęta cisza...! Przeklęty Kacper!

Było strasznie, zwłaszcza że sytuacja była zgoła inna niż wczoraj; w końcu wtedy niczego nie planowali. To był tylko cholerny pech, który przylgnął do niego i nie chciał mu odpuścić od jakiegoś czasu, a teraz? Byli umówieni. Na konkretną godzinę i konkretne zajęcie, tak jakby było to zupełnie normalne. A przecież nie było! I przez to Marcel cały aż chodził. Nerwy może nie trzymały się go równie mocno, co przez ostatnie dni, ale na pewno też nie mógł powiedzieć, że był w dobrym nastroju. Ba! Daleko mu do niego było. Najgorsza jednak była niepewność. I cisza, która ciążyła między nimi bardziej niż wtedy w samochodzie. 

– Więc, co będziemy robić? – wypalił, chcąc jakoś przerwać ten nieprzyjemny moment. Zacisnął przy tym dłonie na kierownicy i zerknął na Wawrzyńskiego nerwowo.

– No wiesz… Tak mi się wydaję, że jeździć – odparł z uśmieszkiem, a mina zrzedła Marcelowi jeszcze bardziej.

Nim w ogóle zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Kacper podjechał do niego bliżej, po czym wyciągnął coś z kieszeni i wyciągnął rękę w stronę Rogackiego. 

– Co to…? – zapytał niepewnie, patrząc podejrzliwie na dłoń. 

– Pieniądze od Marcina. Kazał mi je przekazać – odpowiedział spokojnie Wawrzyński, patrząc na Marcela z oczekiwaniem. Ten niepewnie wyciągnął rękę i odebrał co swoje. – Wszystko się zgadza? – dopytał, ale Marcel nawet nie chciał tego sprawdzać. Wiedział, że Słowińskiemu mógł zaufać w tych sprawach, więc jedynie schował pieniądze do portfela, zapisując sobie w myślach, by przeliczyć wszystko, jak wróci. W końcu do rozpoczęcia następnego miesiąca zostały mu trzy dni… 

– Mhm. 

– Masz więc ochotę pojechać w jakieś konkretne miejsce czy możemy jechać moją trasą?

– Będziemy jechać przez miasto? – zapytał z rezerwą, nawet nie unosząc wzroku. 

– Wolałbym z niego wyjechać, a co? – zainteresował się. 

– Też bym wolał – mruknął tylko, nie mając najmniejszego zamiaru zostać zauważonym przez kogoś w towarzystwie Wawrzyńskiego. Źle by mu z tym było. 

– No, to dobrze się składa. Znam fajną ścieżkę – odparł, zakładając nogi na pedały. – Nie zgub się – rzucił jeszcze do Marcela z tym swoim uśmiechem. Rogacki spojrzał na niego z ukosa. 

Może był beznadziejny w wielu rzeczach, ale akurat jeździć na rowerze to on umiał jak mało kto! Wawrzyński jeszcze się o tym przekona. 

Trochę się ociągając, ruszył za chłopakiem, myśląc o tym, jak dziwna była to sytuacja. Mieli tak po prostu jechać…? Nie wydawało się mieć to żadnego sensu. 

Z każdą minutą takiej jazdy stres odchodził na dalszy tor, bo okazało się, że Marcel wcale nie był przymuszony do żadnej interakcji z Kacprem dokładnie tak, jak wczoraj; chłopak nawet na niego nie patrzył, co było ogromnym błogosławieństwem, o rozmowie już nie wspominając. Jechali tak sobie już jakiś czas polną ścieżką, Kacper odrobinę z przodu, a Marcel metr za nim. Po dziesięciu minutach Rogacki nawet był w stanie się odprężyć. Rozluźnił uchwyt palców na kierownicy i odrobinę się zgarbił. Czuł na twarzy lekki wiatr, który plątał mu włosy i promienie słońca, które czasami zaglądały mu w oczy zbyt głęboko, oślepiając go. 

– Więc… – odważył się nawet odezwać. – Mamy jakiś cel czy po prostu jedziemy donikąd? – zapytał, podjeżdżając bliżej Wawrzyńskiego. Zerknął na niego i w tym samym momencie Kacper również odwrócił głowę, łapiąc Marcelowe spojrzenie, więc Rogacki spuścił szybko wzrok na wysokość jego białej koszulki na krótki rękaw. 

– Po prostu jedziemy – odpowiedział, nie zagłębiając się w szczegóły. Marcel westchnął. W ogóle nie rozumiał, co on tutaj, do cholery, robił. Kacper nie wydawał się być nawet w najmniejszym stopniu zainteresowany prowadzeniem z nim rozmowy. Co, oczywiście, było mu całkiem na rękę! Jakakolwiek konwersacja z Wawrzyńskim znajdowała się na końcu jego listy rzeczy do zrobienia. 

– No dobra – przytaknął, z powrotem się wycofując. Szybko jednak taka jazda mu się znudziła, okazało się bowiem, że Wawrzyński, mimo że mieli drogę całkowicie dla siebie, wlókł się niemiłosiernie, a Marcel... Był fanem szybkiej jazdy. Takie proste ścieżki nie były dla niego żadnym wyzwaniem. 

To znaczy, może Kacper nie był aż taki powolny… I pewnie nie był to tak samo szczyt jego możliwości, ale Marcel miał ochotę przyspieszyć. Dawno już nie jeździł przez to, ile miał na głowie, i prawie zapomniał, jak bardzo to lubił.

Nie wiedział tylko, jak powinien się za to zabrać – zapytać się czy może go wyprzedzić...? Nie, nawet jak na niego to było zbyt głupie. Skoro Kacper chciał wyjść z nim na rower, powinien być na to przygotowany. Więc Marcel, nie spiesząc aż tak bardzo, zaczął go wyprzedzać. Z sekundy na sekundę nabierał coraz większej prędkości, czując na twarzy znacznie większy opór wiatru. W uszach zaczęło mu szumieć, a on zaczął w końcu odczuwać jakiś wysiłek. I, cholera, tak bardzo mu tego brakowało! 

Pędził tak, nie odwracając się za siebie. Ścieżka była prosta i szeroka, idealna na takie wypady i Marcel aż pluł sobie w brodę, że nigdy dotąd jej nie odkrył, bo należała do jednych z bardziej urokliwych, jakie tutaj mieli. Teraz powoli wprowadzała ich w mały lasek. Robiła się odrobinę bardziej wyboista i trochę zalana kałużami. Nie przeszkadzało mu to w żadnym stopniu, jego rower był odporny na takie niedogodności. 

Kiedy tak się zapatrzył na otaczającą go naturę, Kacprowi w końcu udało się go dogonić. Nie żeby zaraz był daleko w tyle, ale zdecydowanie Marcel okazał się szybszy. Zresztą, tak samo jak i nad Wisłą, co sprawiało mu odrobinę radości. Fajnie było wiedzieć, że chociaż w czymś się jest lepszy od innych, nawet jeżeli chodziło tylko o głupią szybkość. 

Nie czując się już tak beznadziejnie jak dotychczas, Marcel odważył się znowu zerknąć na twarz Kacpra. Chłopak oddychał szybciej i również patrzył na niego jakoś tak… jakby z uznaniem? Cóż, może tak sobie to tylko Marcel tłumaczył albo chciał, żeby tak było. 

– Szczerze, Rogacki, to po tym co mi prezentowałeś przez ten miesiąc, byłem pewny, że padniesz trupem po trzech kilometrach. 

– Cóż, coś widzę, że raczej to ty padniesz po kolejnych trzech – odgryzł się, nie zwalniając. 

– Nie doceniasz moich możliwości.

Na pewno, pomyślał kpiąco, po czym, już nie odpowiadając, przyspieszył jeszcze bardziej, zostawiając za sobą Kacpra. Musiał trzymać mocno kierownicę, bo na takich wertepach każdy jeden błąd poskutkowałby nieprawdopodobnie bolesnym wypadkiem, ale, cholera, było to takie wyzwalające, że nie mógł się powstrzymać! Pędził tak pośród rosnących coraz gęściej dębów i topoli, dając prowadzić się drodze. Powietrze tutaj było rześkie, bardziej wilgotne niż w mieście. Na dodatek unosił się w nim zapach ziemi i kwitnących krzewów. 

Po kilkunastu minutach jazdy ścieżką nadszedł czas, gdy droga się rozdzieliła i chłopak był zmuszony się zatrzymać. Odwrócił się za siebie i przez chwilę jeszcze patrzył na dojeżdżającego Kacpra. 

– Którędy teraz? – zapytał, starając się utrzymać oschły ton.

– Zależy, czy chcesz jechać dłuższą czy krótszą drogą – odpowiedział Wawrzyński, wzruszając ramionami. Nie wydawał się przejmować niezbyt dobrym nastrojem Rogackiego. 

– Jak bardzo dłuższą?

– Może ze dwa kilometry – zamyślił się, przeczesując swoje zwichrzone blond włosy. 

– Ty byś pewnie wolał krótszą, co? – zakpił sobie lekko, czując się dobrze z tym, że potrafił normalnie się odezwać. Może jednak nie zamknie się totalnie w sobie po tym wszystkim, tylko będzie w stanie normalnie funkcjonować? A przynajmniej w miarę normalnie. 

– Oj, zdziwiłbyś się – odpowiedział od razu, unosząc kąciki ust. – Na twoim miejscu bym tak nie szalał, bo zabraknie ci sił na powrót – ostrzegł go jeszcze, a Marcel jedynie spojrzał na niego z niedowierzaniem.

On nie będzie miał siły wrócić…? Wolne żarty! Nie takie rzeczy robił na rowerze. 

– Więc dłuższą – zadecydował, zarówno ze względu na to, że dobrze mu się jechało, jak też i z czystej przekory. 

– No to w prawo – odpowiedział Wawrzyński, patrząc na niego jakby kpiąco. 

Zobaczymy, czy będzie się tak uśmiechał pod koniec, pomyślał Marcel i ruszył do przodu. 

Droga, gdy tylko wyjechali z lasku, zrobiła się znowu równiejsza, niewyżłobiona przez strumienie deszczu, więc lżej się jechało. Można też było osiągnąć na niej większą prędkość, z czego Marcel bez zastanowienia korzystał. Czuł się… swobodnie. I mimo że był z Kacprem, miał wrażenie, że jednak jedzie sam i może wszystko. 

Niestety, z każdą minutą coraz mocniej odczuwał obecność swoich mięśni w udach i łydkach, więc powoli zwalniał, aż zrównał się z Wawrzyńskim, a chłopak po zaledwie kilku chwilach go przegonił. Marcel sapnął z niedowierzaniem i zmusił się, by go dogonić. Od tamtej pory utrzymywali w miarę równe tempo. Nie odzywali się do siebie, jedynie czasami Kacper oznajmiał kierunek ich drogi. 

– Dobra, przerwa – oświadczył Wawrzyński po godzinie przejażdżki. Marcel przystanął na to bez sprzeciwu, bo i on odczuwał skutki nieprzerwanego wysiłku; sapał i ledwo co mógł wciągnąć powietrze do płuc, czując, jak pot spływał mu po plecach. Również coś innego dało mu we znaki, o czym uświadomił sobie z niejakim bólem. Długo ze sobą walczył, znosząc wewnętrzne katusze, nim zdecydował się przełamać. 

– Masz coś do picia? – zapytał niepewnie, czując, jak bardzo wysuszone było jego gardło. Że też nie wziął ze sobą jakiejś wody albo czegokolwiek właściwie, czym mógłby uporać się z tą przeraźliwą suchością! I teraz co? Został skazany na łaskę Wawrzyńskiego i to ze swojej własnej winy!

– Mhm – odpowiedział jak zawsze wylewnie, po czym wygrzebał z plecaka butelkę półlitrowej wody i podrzucił ją Marcelowi. Rogacki, nawet się nie zastanawiając, od razu przyssał się do butelki i pił, dopóki nie zaspokoił pragnienia. Więc, jak zobaczył chwilę potem, wyżłopał właściwie ponad połowę i z niejaką skruchą oddał resztę chłopakowi. 

– Wiesz… Przed nami jeszcze drugie tyle – zaczął Kacper, a na jego usta wpłynął lekki uśmiech. Marcel spojrzał na niego z oporem, po czym wzruszył ramionami. 

– Jak dla mnie mogłoby być i dalej – sapnął, ale jednak nie kwapił się, by zacząć jechać.

– Miło mi to słyszeć. – Uśmiech Kacpra powiększył się. 

– Nie patrz tak. Chodziło mi o trasę rowerową. Nic więcej – dodał, czując ogromną potrzebę wytłumaczenia się. W końcu tutaj chodziło o czystą przyjemność płynącą ze sportu! A skoro Kacper nie zakłócał jej nawet w najmniejszym stopniu, Marcel mógł to znieść. Uświadomił sobie nawet, co prawda z ogromną niechęcią, że Kacper dzisiaj naprawdę nie był aż takim złym towarzystwem. Rogacki nie wiedział, z czego to wynikało, może przez wzgląd na to, że rowery odgradzały ich od siebie, tworząc wyraźną barierę, której Wawrzyński nie mógł przekroczyć, a co za tym szło, Marcel aż tak się go nie obawiał. 

– Wiem przecież – odarł, nie wydając się ani trochę przejętym tym szybkim sprowadzeniem go do parteru. Co więcej, nadal się uśmiechał, na co w dalszym ciągu Rogackiemu dziwnie się patrzyło. Pamiętał ten uśmiech ze spotkania u Marcina, tam Wawrzyński również się nie krępował i nie grał roli pieprzonego dupka. – Wiesz, że im dłużej stoimy, tym gorzej będzie nam ruszyć dalej? A niestety jesteśmy w takim momencie, że zarówno zawrócenie, jak i pojechanie dalej to ta sama droga… 

– Że też zawsze muszę wylądować z tobą na jakimś zadupiu – rzucił Marcel z pretensją, ale w tym samym czasie zmusił nogi do działania i pojechał dalej. 

– Tak, z tobą to akurat jest bardzo niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, co sobie zrobisz… – odparł Kacper, chcąc najwyraźniej utrzeć mu nosa. I, cholera, udało mu się! Marcel odwrócił od niego głowę i zarumienił się delikatnie. Cóż, nie mógł zaprzeczyć, że było w tym trochę racji…

Tym razem ledwo co mógł pedałować, przynajmniej dopóki jego mięśnie nie przyzwyczaiły się do mechanicznej pracy. Miał za to wrażenie, że Kacper radzi sobie świetnie – oddycha miarowo, jest skupiony, a na jego twarzy nie odbijały się żadne ślady zmęczenia. Jakby regenerował siły z każdym kilometrem…! Marcel natomiast je tracił. 

Zaledwie po kolejnych dziesięciu minutach znowu zaczął zwalniać, aż jego tempo w końcu niewiele różniło się od żółwiego. Odchylił przy tym głowę, nie mogąc złapać porządnego oddechu, i jechał tak pokracznie, dopóki Wawrzyński się nie ulitował i samemu się nie zatrzymał. 

– Dobra, chyba jednak czas na dłuższą przerwę – oznajmił, schodząc z roweru. 

Marcel spojrzał na to z przestrachem, bo jeszcze nie tak dawno myślał, że właśnie ten oto rower chronił go przed inwazyjną obecnością Wawrzyńskiego, ale uświadomił sobie, że jakby Kacper chciał mu coś zrobić, to by mu to zrobił, miał na to wystarczająco dużo czasu. Więc w końcu on również zsiadł z roweru i stanął na nogach, a te niemalże się pod nim ugięły, kiedy postawił pierwszy krok. Uczucie chodzenia po długiej, intensywnej jeździe zawsze było takie dziwne… 

– Postaw tu rower – powiedział Kacper, samemu ustawiając swój z boku ścieżki. 

Wokół nie było praktycznie niczego, jedynie pola i łąki. Maki kwitły, przeplatając się z chabrami, tworząc w wysokiej trawie barwny bukiet. Co kilkadziesiąt metrów rosło jakieś potężne drzewo, zapewne rozsiane przez wiatr z lasku, który niedawno przemierzyli. Z daleka było widać jakieś domostwa rolne, być może czyjeś działki letniskowe. Świerszcze wygrywały swoje symfonie, brzęcząc razem z innymi owadami, które zapylały kwiaty, a atmosfera wokół przywodziła na myśl największy spokój.

Nie było tu niczego, tylko natura… 

I oni pośrodku pustych, bezludnych łąk. 

Uświadamiając to sobie, Marcel znowu poczuł się nieswojo i miał ochotę czym prędzej wrócić na rower.

– I dokąd niby mamy iść…? W te pola? – dopytał, patrząc na Kacpra, który właśnie wyczekująco stał i się na niego gapił. 

– Właśnie tam – odarł, ale widząc niepewną minę Rogackiego, westchnął cierpiętniczo. – Widzisz to drzewo? Po prostu pójdziemy tam usiąść, żeby nie siedzieć na środku drogi – wytłumaczył jak dziecku, a Marcel, w dalszym ciągu bardzo nie chcąc tego robić, w końcu podszedł do Wawrzyńskiego i stąpał tak za nim ostrożnie do czasu, aż faktycznie nie znaleźli się pod rosłym, jak się okazało, kasztanowcem, który rzucał na nich życiodajny cień. 

Marcel już miał zamiar posadzić pod nim swoją ociężałą dupę, kiedy to Kacper poprosił go, by chwilę zaczekał, po czym wyjął ze swojego plecaka cieniutki koc, który pod nimi rozłożył.

– Jesteś przygotowany na każdą sytuację, co? – zakpił Marcel, będąc przerażonym scenerią. 

– Mam też nawet apteczkę – odpowiedział luźno Wawrzyński, po czym usiadł i oparł się o pień drzewa. – Ba, przede wszystkim spakowałem apteczkę… – Marcel wywrócił oczami, ale jego kąciki ust drgnęły lekko do góry, co było niedorzeczne i kiedy tylko to sobie uświadomił, skarcił się w myślach i przybrał pokerowy wyraz twarzy. Później sam zdecydował się usiąść, zostawiając pomiędzy nimi dużą dziurę przestrzeni, a i tak nie czuł się wystarczająco odseparowany. 

– I co jeszcze wziąłeś na ewentualny wypadek? – zapytał, opierając głowę o korę. Czuł się tak zmęczony, że nawet nie był w stanie zachować czujności, która w obecności Wawrzyńskiego powinna być czymś oczywistym.

Kacper jednak mu nie odpowiedział, wiec Rogacki zmusił się, by na niego spojrzeć. Obserwował jak chłopak najpierw wyciąga z plecaka do połowy wypitą już butelkę wody, a potem ciastka, które podsunął niemalże pod samą dłoń Marcela. 

Marcela, który uświadomił sobie, że nie zjadł nic przed wyjściem. A także wcześniej w pracy, bo z nerwów zbrzydło mu każde jedzenie. Zapatrzył się więc na nie jak to ciele i aż się skulił, kiedy brzuch głośno zaczął się ich domagać. 

– No otwórz je, po to je wziąłem – mruknął Wawrzyński, chyba już błagając Boga o litość, kiedy widział wahanie chłopaka. 

A Rogacki? Odchrząknął tylko, po czym otworzył ciastka, wziął jedno i zjadł, zapił wodą, a później zaczął już jeść automatycznie, bo po prostu nie mógł przestać. Kacper przez ten czas się nie odzywał, więc siedzieli tak tylko pod wielkim kasztanowcem na środku wielkich łąk, otoczeni makami i chabrami.

– A ty? – zapytał, kiedy w końcu się opanował i uświadomił sobie, że w opakowaniu zostało zaledwie kilka sztuk. 

– Nie jem słodyczy, więc nie krępuj się – odparł Wawrzyński, a Marcel chyba po raz pierwszy w życiu spojrzał na niego odważniej, z czystym niedowierzaniem. 

– Jak to nie jesz słodyczy? I kupiłeś ciastka? – odpowiedział, patrząc na Kacpra ze zwątpieniem. 

– Nietrudno było się domyślić, że je lubisz, patrząc po tym, czym się żywiłeś za każdym razem, gdy wychodziliśmy całą paczką – odparł spokojnie, zerkając na niego jakoś tak łagodniej, co przeraziło Marcela równie mocno, jak wypowiedziane przez niego słowa. 

– To… – odchrząknął zawstydzony, po czym odchylił się bardziej od chłopaka. 

Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, jak to mogło wyglądać z boku. Oni dwaj, siedzący na kompletnym odludziu na kocu, pod drzewem… 

Niemalże się krztusząc, wstał szybciutko i spojrzał na Kacpra ponaglająco. 

– Chyba już powinniśmy wracać? – rzucił natarczywie, chcąc jak najszybciej wsiąść na swoją bezpieczną przystań, by jakoś się odgrodzić od tego pieprzonego Wawrzyńskiego… Bo przez moment, cholera, stracił całkowicie czujność! Poczuł się swobodnie. 

Matko, co się z nim działo?! Nie mógł przecież pozwalać na coś takiego! To było nie do pomyślenia, by tak sobie tutaj siedzieli i jedli ciastka albo przynajmniej, żeby Marcel jadł ciastka i to w dodatku te należące do Kacpra… 

Kompletne szaleństwo! 

Z paniką w oczach, spojrzał jeszcze raz w twarz chłopakowi, który wcale się tak nie śpieszył ze wstaniem. Przeciwnie, gramolił się powoli, a na jego ustach malował się szeroki, zadowolony uśmiech. 

Marcel aż się w sobie zagotował, kiedy uświadomił sobie, że Kacper pewnie zdawał sobie sprawę, o czym nagle pomyślał… I, cholerny dupek, najwyraźniej niezłą miał z tego zabawę! Jak zawsze zresztą jego kosztem. 

Klnąc w duchu na siebie, na Kacpra i na wszystkie możliwe okoliczności, które przyprowadziły ich w to miejsce, zaczął postukiwać nogą o ziemię ze zniecierpliwienia, kiedy to Wawrzyński składał koc i upychał go do plecaka. 

Ale plus tego wszystkiego był taki, że Marcel nagle odkrył w sobie nowe pokłady energii i jak nowo narodzony pomknął dalszą drogą, ponownie zostawiając Wawrzyńskiego w tyle. 



Aktualizacja: 27.11.2019 |24.09.2020
*** 
Taaak, przyznam, że jestem trochę niepewna odbioru tego rozdziału, zwłaszcza że pod poprzednim wyraziliście mieszane uczucia, w związku z czym siedziałam nad nim i go poprawiałam; przedwczoraj, wczoraj, no i dzisiaj, kasując, dopisując, to znowu kasując wybrane fragmenty. W końcu już tyle nad tym siedziałam, zastanawiając się czy jeszcze coś zmienić czy może już nie, że doszłam do wniosku, że jak tak będę przeinaczać to w końcu przestanie pasować do reszty, więc zostawiam to już w takiej formie.
Jak widać, Marcel wcale nie poszedł rzucić się z balkonu w akcie desperacji, chociaż na pewno przeżył ciężkie dni. No a same spotkania z Kacprem, w ostateczności, zniósł nie najgorzej. Może dlatego, że Wawrzyński zachowywał się nie najgorzej. 
Dajcie znać co myślicie w komentarzach. Zachęcam też do wyrażania opinii osoby, które do tej pory po cichu śledziły to opowiadanie. Szczerze wam powiem, że taka mała aktywność trochę mnie dobija i odrobinę zniechęca do publikacji, zwłaszcza że do końca opowiadania bliżej niż dalej. Dlatego będę wdzięczna za wyskrobanie kilku zdań opinii, jak nie tego rozdziału, to całokształtu. 
Tymczasem się żegnam i idę dalej umierać z gorąca, które leje się z nieba, zazdroszcząc przy tym Marcelowi jego umiłowania do lata.


11 komentarzy:

  1. W przeciwieństwie do Ciebie, podzielając pewne upodobanie Marcela, uwielbiam lato :D i kocham te duchoty i skwar :)
    Ładnie zaczęłam i teraz - o ja pierdolę - kuźwa, Kacper zabrał kocyk i jak na jakie randewo rozłożył go pod drzewkiem dla siebie i Marcelka - jak dla jakiej panny :D - paszcza mnie się uśmiecha od ucha do ucha :D I żeby było jasne, ten rozdział bardziej mi przypadł do gustu, niż poprzedni. Tak możesz pisać w nieskończoność ;) Mam dosyć Marcelowego biadolenia i użalania się nad sobą, wiecznie drżącego na widok Kacpra, słabego i tu już było tego mniej, co mnie cieszy :) Czekam aż Marcel stanie się bardziej zadziorny i pyszczący, wodząc za nos Kacpra :)
    Pozdrawiam Krysia,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O Boże, to w takim razie totalnie Ci zazdroszczę, bo ja się normalnie topię :D
      A co do tego kocyka i atmosfery to Wawrzyński zrobił to 100% na specjalnie, bardzo dobrze się przy tym bawiąc. Czyste zło :D Za to biadolenie jest nieodłączną częścią Marcelowego jestestwa, chyba nigdy się go nie wyzbędzie w całości, ale z rozdziału na rozdział powinno być z tym coraz lepiej.
      Bardzo się cieszę, że ten rozdział przypadł Ci do gustu i również pozdrawiam!

      Usuń
  2. Jak mi się ten rozdział podobał. Wyobrażenie sobie tej całej sytuacji pod drzewkiem - przekomiczne. I tak jak moja poprzedniczka, miałam dość Marcelowego biadolenia i chociaz Marcel pozostaje soba i biadoli nadal, tym razem wypadło to o wiele lepiej. Więc taaak, o takim biadoleniu to ja mogę czytać, zwłaszcza gdy Marcel próbuje sam sobie wmówić że jest taki odważny ;) no ale co by tu nie mówić, chłopak zrobił krok do przodu i nie kuli się już tak bardzo że strachu... Tylko odrobinkę (taka większą xD)
    I jak Marcela znamy już dosyć dobrze,tak podczas czytania doszłam do wniosku, że bardzo mało wiemy o jego nieznośnej nemezis. A chciałoby się chłopaka trochę poznać,bo jak na razie mamy tylko strzępki informacji. Zwłaszcza za przecież Kacper jest taaaak wygadany :P (tak,tak, wiem że nie było na razie za bardzo okazji i pewnie dowiemy się co nie co w kolejnych rozdziałach, ale po prostu musiałam ;))
    Natomiast bardzo zdziwiła mnie informacja,że do końca opowiadania jest bliżej niż dalej. Patrząc na tempo rozwoju ich relacji i potencjał całej historii spodziewałam się chyba czegoś dłuższego ;) no ale w końcu liczy się jakość, a nie ilość, nie? Chociaż przyznam, że trochę szkoda mi będzie jak wstawisz już ostatni rozdział, bo to jedne z niewielu opowiadań które ostatnio czytam. Nawet jeśli nie komentuje, co postaram się od tej pory zmienić ;)
    Dzięki za rozdział, pozdrawiam i duzo chęci do pisania zycze, pomimo tych upałów ;)
    Shiaz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo miło mi to słyszeć ;) I fajnie, że efekt był komiczny, właściwie całe opowiadanie staram się utrzymać w takim trochę stylu, stąd też czasami wyolbrzymiam pewne sytuacje - szczególnie w przypadkach biadolenia Marcela. ;) Teraz po Waszych słowach widzę, że chyba aż za bardzo ^^
      A z tym Kacprem to masz dużo racji - jeszcze nie wiele o nim wiadomo, głównie dlatego, że Marcel sam go nie zna, a jak już coś o nim jest, to są to tylko wyobrażenia, które... Powiedzmy nie do końca muszą być prawdziwe (albo wręcz totalnie mijają się z prawdą).
      A co do opowiadania, to faktycznie do jego końca bliżej niż dalej, ale wciąż jeszcze sporo zostało. No i nie wiem, czy długość się nie zmieni - ten rozdział jest doskonałym tego przykładem, bo przed zmianami u mnie w Wordzie miał zaledwie osiem stron, a po przeróbce ma ich jedenaście.
      Planowałam też napisać część drugą i jeszcze kilka bonusów, ale widząc, jak niewiele osób je czyta jakoś tak straciłam motywację i na ten moment jeszcze nic nie zaczęłam. Dlatego też bardzo mi miło, że się odezwałaś i opowiadanie Ci się podoba :)
      Pozdrawiam cieplutko! (Tak jakby na dworze nie było wystarczająco gorąco :D)

      Usuń
  3. Jak to do końca bliżej niż dalej? :((
    A ja się tak zżyłam z Marcelem, mogłabym czytać o nim i jego przygodach w nieskończoność, już nawet na to jego biadolenie mogłabym przymknąć oko. No i Kacper, ja nie wiem o co chodzi, ale ja kupuję tego drania w całości, no coś ma w sobie ;D
    Jestem z tych osób, które wierzą w drugie szansy i w przemiane ludzi i tak samo mocno wierzę w Kacpra. Bije od niego też takie opanowanie i ... dojrzałość? Nie wiem, ale ma w sobie coś uspokajającego. Czytałam wiele opowiadań, poznałam wielu różnorakich bohaterów o przeróżnych charaktekach, ale muszę przyznać, że Kacper uplasował się bardzo wysoko w moim prywatnym rankingu na najbardziej intrygującego bohatera :D Chciałabym go więcej i więcej, a póki co jest tak niewiele :(
    A co do rozdziału, był taki spokojny, błogi, Marcel w końcu zmierzył się z Kacprem i w sumie nie było tak źle, a nawet mogłabym rzec, że było naprawdę dobrze jak na wiecznie dramatyzującego Marcela. ;)
    Do następnego, Ola.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Olu, po przeczytaniu Twojego komentarza zrobiło mi się tak miło, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Bardzo się cieszę, że masz takie odczucia względem tego opowiadania i samego Kacpra też. To jak go opisałaś i że go tak polubiłaś to dla mnie ogromny komplement :D A z tym, że jest go mało, to się nie martw - jeszcze to nadrobi ;)

      Usuń
  4. Hej,
    to ja trochę mi to zeszło, ale już jestem... mimo, że dopiero teraz się odzywam to nie próżniowalam przez ten czas i mam sporo rozdziałów przeczytanych...
    historia jest bardzo ciekawa, zastanawiam się jak wszystko się ułoży, jak dla mnie to Marcel jest trochę takim bachorem, który nie dorósł, przecież wiadomo, że jak pożycza się pieniądze to trzeba będzie je oddać kiedyś, jeszcze jak bierze się od tskich ludzi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Basiu, bardzo miło mi Cię tu widzieć. Kilka razy zdarzyło mi się zastanowić czy w końcu to czytasz no i w końcu mam odpowiedź :D
      A sam Marcel to jest bachor, nawet nie ma co zaprzeczać. Nie należy też do najbystrzejszych umysłów, ale w końcu nie ma jeszcze nawet osiemnastki, więc... Może można go troszeczkę usprawiedliwić? W końcu to zaledwie maturzysta, a nie czterdziestolatek.
      Również pozdrawiam! :)

      Usuń
  5. Hej,
    o Kacper to zaplanował z tym kocykiem, ale czy ta cisza miała uspokoić Marcela i dać nadzieję, że ten zrezygnował...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakoś nie mogę się do tego Marcela przekonać, za wszelką cene chce coś udowadniać, a na koniec i tak wychodzi na nie jego stronę. Naprawdę ciągle obawia się o to co zrobi mu Kacper, to jest nie dorzeczne. Jak taka owieczka we mgle. Znowu nie je, nie piję. Męczące się to robi.

    OdpowiedzUsuń
  7. Scena pod drzewem urocze widać,że Kacper się stara.

    OdpowiedzUsuń