W niewielkim domostwie na skraju miasta, gdzie kurz mieszał się z nieuprzątniętym, zaschniętym błotem, mieszkańców ze snu wybudził krzyk. Krzyk nie były niczym niezwykłym, dzieci ryczały cały czas, często z głodu, a często ze złości, więc matka nawet nie trudziła się, by do nich wstawać. Tak samo jak zmęczony pracą od świtu do nocy ojciec.
To jednak nie one nie dawały spać w nocy, a najstarszy syn, który wybudził się z koszmaru z panicznym krzykiem na ustach. Pled, na którym leżał, był mokry od potu, mokre były jego włosy i skóra. Ciało miał jak z kamienia, ciężkie, niemalże niewładne, siłę woli jednak większą, dlatego poruszał się z ogromnym wysiłkiem na sienniku.
Deski skrzypnęły, gdy bose stopy zetknęły się z ich powierzchnią. Dźwięk w niezmąconej niczym ciszy wydawał się głośniejszy niż za dnia. Głośny na tyle, że Philip bał się, że zbudzone wcześniej dzieci zaraz przylecą do niego z izby obok. Nie chciał tego, dlatego stanął w bezruchu i nasłuchiwał. Serce biło mu nienaturalnie szybko. Ciało zroszone potem obsychało dzięki podmuchom letniego wiatru; wciąż ociężałe, wciąż niezdolne do płynnych ruchów.
Sylwetka w ciemności poruszyła się dopiero, gdy oddechy domowników się wyrównały. Deski dalej skrzypiały, mimo że umazane brudem stopy starały się unikać tych najgłośniejszych, by nie robić hałasu.
Philip ostatnio często wędrował do okna w środku nocy, trasa ta była mu więc dobrze znana. Mógł przemierzyć ją w całkowitej ciemności, nawet gdy nie widział chociażby zarysu własnych dłoni. Nie potrzebował ich widzieć. Chciał tylko zaczerpnąć świeżego, nocnego powietrza. Chciał uspokoić myśli, wsłuchując się w szum płynącej niedaleko rzeki, chociaż to nie pomagało. Szum ten jakby brzęczał mu w głowie.
Z dnia na dzień coraz bardziej i bardziej. A w nocy… W nocy zdawał się go wzywać.
Gdyby nie był tak zmęczony wyszedłby i teraz. Z ulgą stanąłby boso na miękkiej trawie i zaciągnąłby się powietrzem w lesie, pachnącym ziemią i rosnącymi wokół iglakami. A potem przemierzyłby najkrótszą dróżkę nad rzekę i zanurzyłby w niej dłonie. Chłodna woda ukoiłaby opalone letnim słońcem ciało, swobodnie przepływałaby między palcami, a potem spływałaby z twarzy i włosów, wpadałaby za koszulę przynosząc ulgę.
Philip jednak był zmęczony pracą w porcie, gdzie rozładowywał towary tak ciężkie, że nieraz niemal łamały go w pół i gdzie naprawiał drewniane statki, waląc młotkiem tak długo, aż nie czuł rąk. Czasami przekopywał łopatą brzeg rzeki, czasami wyławiali siatkami ryby a rzadko miał to szczęście, że oprowadzał przybyszów po mieście.
Wszystko to sprawiało, że nie decydował się opuszczać domu na dłuższe, nocne wędrówki. Musiał niedługo wrócić do łóżka, jeżeli chciał dostać pieniądze za jutrzejszy dzień. Bywało bowiem, że stary Ateron mu ich odmawiał, kiedy widział, że chłopak był niewydajny – robił za mało i zbyt wolno. Odmawiał mu zbyt często, by Philip mógł pozwolić sobie na kolejne razy.
Stłumił potrzebę wyjścia. Zamiast tego zapatrzył się w zachmurzone niebo i księżyc, który powoli wychylał się zza góry. Dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze budził się, kiedy wioska była pogrążona w mroku i tylko góra była oświetlona niebieskawym światłem.
Potrząsnął głową. Jego długie, czarne włosy za dnia zawsze splątane w ciasny warkocz połaskotały go w szyję. Koszula nocna wymięta i sztywna od brudu zaszeleściła. Deski ponownie skrzypnęły.
Sylwetka poruszyła się, stapiając się na powrót z ciemnością panującą w głębi pokoju, a następnie ułożyła się płasko na twardej pryczy. Nie widać było w mroku, jak ciemne oczy błądzą spojrzeniem po suficie, mimo że nie były w stanie niczego dostrzec.
Błądzą, by nie zasypiać. Błądzą przez minuty, dłużej nie są w stanie – wycieńczony ciężką, fizyczną pracą chłopak zasypia ze strachem, że znowu będzie śnił koszmary.
Obudziły go dziecięce chichoty i tupot. Słyszał szepty, wesołe tony i mimo że powieki ciążyły mu jakby zlepione były błotem otworzył oczy i spojrzał na harcujące rodzeństwo. Przez chwilę na jego twarzy widać było niepokój, który zniknął zastąpiony smutkiem, kiedy zerknął na wychudzone ciałka i brudne buzie rodzeństwa.
Świtało. Promienie słońca przebijały się przez drzewa i raziły ostrym, pomarańczowym światłem, zwiastującym upał i duchotę. Wstanie z łóżka okazało się łatwiejsze, niż można było przypuszczać po dniach wypełnionych pracą.
Kilka buziaków na dzień dobry wprawiło młodego mężczyznę w lepszy nastrój, który popsuł się tak szybko, jak tylko dostrzegł pustki na talerzach i wykrzywione twarze głodnych dzieci.
Dzierżąc w dłoni podeschnięte pieczywo przełamał je na małe kawałki i rozdał po równo rodzeństwu. Każdemu zostawił po łyku mleka, za co matka złajała go wulgarnie.
– Zmądrzejesz ty kiedyś? Ledwo masz co do gęby wsadzić, a mimo to rozdajesz? One nie przepracują za ciebie w porcie, a ty nie polecisz w południe do sadu i nie nażresz się jabłek, żeby uciszyć żołądek!
Philip posłał rodzeństwu uspokajający uśmiech, kiedy kobieta odwróciła się i złapała za cebrzyk. Dzieciaki wyraźnie się rozpogodziły.
– Obiecuję, że przyniosę ci kilka jabłek – szepnęła Jana, najstarsza z całej czwórki.
– A ja nazbieram jagody! – dodał równie cicho Lei. Jedyny poza nim chłopak w całej gromadce.
Pozostała dwójka skinęła głowami. Potem, kiedy Philip już wstał od stołu, dzieci zaczęły zbierać i wyjadać okruszki. Już od trzech dni były głodne; stare kury się nie niosły, pisklęta dopadła choroba, a świnia została ubita miesiąc temu i nic już z niej nie zostało poza kośćmi na lichą zupę. Warzywa w ogrodzie więdły z powodu suszy, mimo że matka codziennie kilka razy chodziła z cebrzykiem po wodę i podlewała je pieczołowicie. Zioła, które mogły pomóc na bolące brzuchy, zżółkły i straciły lecznicze właściwości. Usychała nawet trawa, przez co nie mogli zdecydować się na zakup bydła – byłby to ogromny wydatek, który przyniósłby jeszcze większe zyski, jednak nie wówczas, kiedy nie miałoby się gdzie paść.
Philip opuścił domostwo jak co rano z uczuciem przytłaczającej bezradności. Znowu czekał go dzień wylewania potu na palącym słońcu i jak co dzień nie pozostawało mu nic innego, jak przyodziać się w uśmiech. Wtedy Ateron patrzył na niego przychylniejszym wzrokiem, a z kieszeni czasami sypnął o jedną monetę za dużo, jeśli Philip dobrze wykonał robotę.
W drodze przez las pozwolił sobie zdjąć znoszone, poprzecierane buty. Związał je i niedbale przerzucił przez szyję. Stawiał kroki na miękkim mchu, pozwalając, by wilgoć i chłód koiły poobcierane stopy. Nawet nie zwracał uwagi na trzeszczące pod nogami gałązki czy małe kamyczki, które potrafiły czasami boleśnie ukłuć. Dłonie schował do kieszeni. Wymięta koszula zwisała luźno niewciągnięta w spodnie. Nie miała trzech górnych guzików, ukazywała więc całkiem sporo wyrzeźbionego pracą ciała.
Spacerujący nieopodal chłopak zerknął nieśmiało na opaloną skórę w kolorze karmelu, na wąskie bose stopy i uśmiech na zabrudzonej kurzem twarzy. W dłoniach trzymał starą księgę, na której wzmocnił uścisk, gdy Philip go dostrzegł.
– Hej, Pedro! – zawołał na powitanie machając mu dłonią. – A ty znowu zaszywasz się tutaj skoro świt, żeby czytać?
Pedro niepewnie spojrzał na trzymaną w rękach księgę, potem na Philipa. W przeciwieństwie do niego ubrany był schludnie. Ubrania, mimo że nienowe, były zadbane i niepomięte. Koszula z najwyższą starannością wciągnięta była w spodnie a buty z brązowej skóry nie miały na sobie żadnych zadrapań, ani nawet ziemi.
– Tym razem zanoszę księgę do wuja – odparł, obserwując jak chłopak się zbliża. – Chociaż z chęcią bym ją przeczytał, obawiam się, że mogłaby mi się rozpaść w rękach.
Wysłużona, czarna księga, jak zauważył Philip, zaiste nie pasowała do schludnego Pedra. Była gruba od pomiętych, najpewniej przemoczonych kiedyś kartek i zszyta niedbale nićmi.
– Twój ojciec jej nie naprawił?
– Ma taki zamiar, ale najpierw chce, aby zerknął na nią Aren. Ponoć niektóre strony są całkowicie nieczytelne, a on mógłby coś dopisać. Sam wiesz, że doskonale opowiada historie. – Pedro posłał lekki uśmiech w stronę chłopaka i raz jeszcze odważył się spojrzeć na odsłoniętą skórę. Jego wzrok umknął jednak tak szybko, jak promyk słońca, który przebił się przez korony drzew, oświetlił ciało i zniknął.
Philip pokiwał głową, chociaż tak naprawdę nie rozumiał zafascynowania księgami, ani nawet opowieściami. Rzeczy przyziemne zajmowały go bardziej niż abstrakcyjne.
I kiedy Pedro myślami błądził po skórze jakby malowanej pędzlem przez najwybitniejszego malarza, on myślał tylko o nadchodzącym dniu w porcie i słonym pocie, który po tej skórze spłynie w trakcie pracy.
– W takim razie mam nadzieję, że wszystko pójdzie pomyślnie i że uda się naprawić księgę.
Philip jak zawsze był uprzejmy i serdeczny, mimo że warunki, w których został wychowany i wzorce rodzinne, a raczej surowa ręka rodziców, powinny zadziałać na niego inaczej. Nie zadziałały. Już od dziecka Philip zawsze był dobrym, aktywnym dzieckiem, które szybko zaprzyjaźniło się z wiecznie milczącym, spokojnym i przez wielu nierozumianym Pedrem. To się nie zmieniło przez te lata, chociaż czasu mieli dla siebie coraz mniej przez obowiązki, które sprawiały, że rozchodzili się innymi ścieżkami. Czasami tylko spotykali się przypadkiem, zupełnie tak jak teraz.
– Dziękuję. – Pedro posłał mu lekki uśmiech. – Tobie też oczywiście życzę wszystkiego dobrego – dodał jakby w pośpiechu, przypominając sobie, że wypadałoby na uprzejmość odpowiedzieć uprzejmością, po czym zmieszał się, gdy uważny wzrok towarzysza padł prosto na jego twarz.
W jego umyśle od razu zapanował chaos. Myśli niczym natrętne muchy zaczęły krążyć mu po głowie w tym każda jedna coraz bardziej abstrakcyjna od poprzedniej.
Co widział Philip, gdy na niego patrzył?
Czy dostrzegał skórę bladą niczym mleko? Myślał o jej strukturze, delikatnej i cienkiej jak lniane płótno, na którym wymalowano malinowe usta, oczy jakby ciosane z granitu i włosy przywodzące na myśl ogień? A może dostrzegał w jego tęczówkach głęboko skrywane uczucie? A może widział smutek, który odbijał się w jego duszy przez fakt, że z miesiąca na miesiąc oddalali się od siebie coraz bardziej, a on mógł go widywać tylko w lesie o świcie? Może dostrzegł, że wyczekiwał tych spotkań z utęsknieniem…?
Philip nie widział niczego poza tym, co było, ale nawet nad wyglądem przyjaciela się nie zastanawiał. Po prostu się uśmiechnął, uświadamiając sobie, że z chęcią porozmawiałby z Pedrem dłużej, gdyby tak pilnie nie musiał zjawić się w porcie.
Zmieszany uniósł dłoń do włosów i przygładził ciemne kosmyki, czując pod paznokciami piach. Miał nadzieję, że uda mu się dzisiaj po pracy znaleźć trochę czasu, by odświeżyć się w chłodnym nurcie rzeki i myśl ta zajęła go na tyle, że przestał się przejmować wcześniejszymi słowami młodszego chłopaka.
W końcu Pedro życzył mu jak najlepiej, nie robił tego na złość by mu dogryźć, ani by wytknąć mu jak ciężkie miał życie.
– Chyba cię zatrzymuję. – Rudy młodzieniec nie wytrzymał ciszy ze strony starego przyjaciela i odezwał się szybko. Zacisnął dłonie jeszcze mocniej na książce i poczuł jak na opuszkach palców zostają mu wykruszone kawałki skóry. Skrzywił się i od razu rozluźnił uścisk, zerkając z paniką na poniszczoną okładkę. Wystraszył się, że przez nieuwagę mógłby ją całkiem zniszczyć i nie byłoby czego ratować; kartki rozwiałyby się w powietrzu, a on nie zdążyłby ich wszystkich złapać zanim wpadłyby do rzeki. Wyobraził sobie również smutek ojca, kiedy opowiedziałby mu tę historię i aż się wzdrygnął. Na szczęście księga jeszcze nie rozleciała się całkowicie.
– Niestety tak. – Philip posłał mu niemrawy uśmiech. – I chociaż z chęcią bym z tobą dłużej porozmawiał, muszę już iść.
– W takim razie idź. Na pewno jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy… – odpowiedział Pedro, a gdy tylko ostatnie słowa opuściły jego usta spąsowiał. Policzki zaczęły go palić ciepłem, w myślach zgłosił protest co do swoich własnych słów i jedynie liczył na to, że Philip nie domyśli się, że wpadał na niego specjalnie.
Nie domyślił się. Posłał mu promienny uśmiech, chociaż dało się w nim zauważyć oznaki zmęczenia. Może jakiejś nieszczerości? Być może Philip wcale nie chciał na niego wpadać…? Znienawidził go albo domyślił się uczuć, które Pedro do niego żywił i brzydził się go…?
Pedro nie potrafił tego stwierdzić i gdy Philip się uśmiechał, skinął mu głową na pożegnanie. Oddalił się czym prędzej, nie chcąc narażać towarzysza na spóźnienie do pracy. Został sam z mętlikiem w głowie i ze zniszczoną księgą w rękach. Chciał się obejrzeć za siebie, chciał jeszcze raz obrzucić spojrzeniem zgrabny chód wąskich stóp na miękkim mchu, ale powstrzymał się. Myśl, że Philip mógłby się obejrzeć i go przyłapać skutecznie zatrzymywała jego głowę w miejscu.
Zerknął na swoje trzewiki. Jakież by to było cudowne uczucie móc zzuć je w tej chwili, zostawić przy jednym z drzew, a potem puścić się biegiem przez las; poczuć się prawdziwie wolnym, nie słuchać nikogo, nie zważać na niezadowolenie mieszkańców miasteczka, którzy by go przyłapali i plotkowaliby. Plotkowaliby na pewno o infantylnym Pedrze, o jego dziwacznym świecie pełnym abstrakcji i o bosych stopach, które w jego przypadku świadczyłyby o aberracji, istnym szaleństwie – w końcu kto chodził boso, kiedy mógł sobie pozwolić na skórzane, wygodne buty – więc odrzucił myśl o wolności. Choćby i takiej znikomej. Poruszył palcami u nóg, niemal wyobraził sobie dotyk mchu na skórze i ruszył przed siebie prosto w stronę miasteczka.
Przyjemny, chłodny wiatr owiewał mu twarz. Roztrzepywał rude włosy. Rozkoszował się tym, wiedząc, że wietrzyk niedługo ustąpi gorącym podmuchom, palącym jego jasną skórę na czerwono i przyprawiającym go o duszności, skutkujące niekiedy omdleniem. Dlatego lubił wstawać o świcie. Nie tylko ze względu na to, że mógł popatrzeć, czy nawet tak jak dzisiaj porozmawiać z Philipem, lecz mógł cieszyć się pogodą. I zapachem sosen. I porannym świergotem ptaków…
Drogę przez las lubił najbardziej, ale miasto rankiem też miało w sobie coś intrygującego. Powoli budzący się do życia ludzie otwierali okiennice, pokazując swoje zaspane twarze. Niektórzy zaraz po obudzeniu tryskali energią, inni byli wiecznie markotni i rozdrażnieni.
Pedro dzielił miasteczko Pran na trzy części: rolniczą, ubogą i zamożną. Rolnicza zostawała zawsze w tyle, gdyż było mu tam nie po drodze. Biedna ciągnęła się od lasu aż do centrum i Pedro właśnie miał okazję dokładnie się jej przyglądać. Domy zazwyczaj były niskie, okna małe, a podwórka stanowiły zaledwie niewielką część ziemi, na której ludzie uprawiali skromne ogródki lub hodowali kury. Ci, którzy mieli więcej pieniędzy stawiali stodoły, gdzie trzymali zwierzęta. Inni przeznaczali na to izbę we własnym domu. Pedro nie miał sposobności bywać za często w tych domostwach. Jedynie kilka razy, kiedy był u Philipa, a jego rodziców nie było w środku, mógł zwiedzić mieszkanie i dzięki temu miał w głowie wyrobiony wyraźny wystrój takich domów.
To była największa część miasta. Mieszkało tu prawie tysiąc, a może nawet i więcej, mieszkańców. Dzieci rodziło się dużo, każda rodzina miała przynajmniej trójkę, ale były też i takie, które miały po dwanaście. Miasto rozrastało się z roku na rok, i z tego co mówił ojciec Pedra w niedługim czasie dzięki portowi liczba mieszkańców znacznie wzrośnie; być może nawet Pran stanie się znaczącym punktem, węzłem handlowym, dla całej Wiruny.
Na razie jednak zmiany zachodziły powoli. Niektóre domy burzono, by powiększać rynek, inne burzono by wybudować nowe. Potrzebowano jednak na to lat i Pedro sam już nie wiedział, ile ich minie zanim coś się zmieni w ich małej społeczności.
Tym bardziej niepokojąca była susza, która wyniszczała uprawy już drugi rok z rzędu i zniechęcała przyjezdnych do osiedlenia się na stałe, podczas gdy w innych częściach państwa deszcze spadały obfite, a ziemia była urodzajna.
Niektórych odstraszały też legendy, ale te były tak stare, że pamiętali je tylko najstarsi, niedołężni już ludzie, i jedynie straszyli niepotrzebnie podróżników.
Ludzie ci rzadko wychodzili z domostw, ale kiedy już się tak zdarzało łypali na wszystko nieprzychylnym wzrokiem, mamrotali pod nosem, a często zapijali się pędzonym bimbrem, by ciężar, który nieśli na barkach, odrobinę zelżał.
Na dodatek denerwowali się na Pedra, który patrzył na nich współczującym wzrokiem. Tym razem taki wzrok padł na idącego chwiejnie staruszka, a ten, gdy tylko zauważył eleganckiego młodzieńca, od razu przyspieszył kroku, jakby byli naturalnymi wrogami, którzy jak najszybciej musieli zejść sobie z drogi.
Chłopak obejrzał się za staruszkiem, marszcząc nos. Zapach bimbru był mu doskonale znany; odrzucał go, drażnił nozdrza i sprawiał, że było mu niedobrze.
Żeby uniknąć mdłości Pedro odszedł kilka kroków na bok – ciężki odór alkoholu i potu utrzymywał się w powietrzu jeszcze kilka metrów za starcem – i podążył mniejszą dróżką między domostwami. Gdzieniegdzie widział bezpańskie koty. Kotów w Pran z reguły było bardzo dużo. Natomiast na psy mogli sobie pozwolić jedynie niektórzy mieszkańcy. Petro by się do nich zaliczał, gdyby tylko jego ojciec nie był uczulony na sierść.
Bywały momenty, że i do teraz potrafił mieć do mężczyzny o to niewypowiedziany żal, mimo że przecież wiedział, jakie to nierozsądne. Morgan nie robił mu specjalnie na złość, gdyby mógł z chęcią na pewno uszczęśliwiłby syna wiernym czworonogiem, ale w ich obecności zawsze kichał, oczy mu czerwieniały, a na skórze pojawiała się drażniąca wysypka.
Petro potrząsnął głową i odwrócił wzrok od kociej rodziny, odpoczywającej w cieniu pod płotem. Spojrzał na pożółkłe trawniki i zmarniałe, wysuszone kwiaty w niektórych ogródkach i przyśpieszył kroku. Księga zaczynała mu coraz bardziej ciążyć w dłoniach, a na dworze z minuty na minutę robiło się coraz bardziej gorąco.
Chłopak przemierzył wąską dróżkę, skręcił w kolejną. Chodził po udeptanej ziemi, a kurz wznosił się w powietrze dopóki ścieżka nie zmieniła się w wyłożoną kamieniem drogę. Wtedy jego trzewiki zaczęły wydawać rytmiczne, dostojne dźwięki, które zanikały na tle miejskiego gwaru. Kilka dzieciaków minęło Pedra, jedno z nich nawet zahaczyło niczego niespodziewającego się chłopaka prosto w ramię. Młodzieniec zachwiał się. Usłyszał za sobą śmiechy i zacisnął wargi.
– Przepraszam, Pedro! – rozchichotany chłopiec rzucił za nim i puścił się biegiem za resztą kolegów.
– Nic się nie stało, Sam – bąknął, wygładzając koszulę. Przeprosiny od razu go uspokoiły, nawet jeżeli były rzucone od niechcenia i z przymusu. Nie posłał nawet rozeźlonego spojrzenia niskiemu, blondwłosemu łobuzowi z prostej przyczyny – zwyczajnie nie był zły. Może jedynie odrobinę się zaniepokoił.
Takie sytuacje jednak zdarzały się często, był więc do nich przyzwyczajony. Z tego względu plac targowy przemierzył bardzo szybko. Nie chciał kolejnych zaczepek, nie chciał rozmów, nie chciał spojrzeń. Chciał już się po prostu znaleźć u Arena, wręczyć mu książkę, napić się zimnej herbaty i wrócić do domu.
Jego wuj, w przeciwieństwie do niego i ojca, mieszkał w centrum miasta. Centrum to było otoczone z trzech stron przez wielki plac handlowy. Każda strona specjalizowała się w innych typach usług. Od północy sprzedawano ryby i mięso, a nawet zwierzęta – to właśnie tam za wąskim pasem lasu znajdował się port, na wschodzie można było znaleźć stolarza, kowala i hutnika, którzy wystawiali swoje towary na stoiskach, a przy stronie zachodniej znajdowała się gospoda. Tam też stały stragany z warzywami i owocami, serami, miodem czy też zwierzęcym tłuszczem, a nawet najnowszą odzieżą ze stolicy czy pożądanymi powszechnie błyskotkami.
W samym centrum zaś znajdował się obszar mieszkalny, do którego prowadziły cztery brukowane ulice – każda na jedną stronę targu i jedna, od południa, wychodząca prosto na świątynie. Były to inne domy niż te, które Pedro wcześniej oglądał. Były wysokie na dwa piętra. Proste, zbudowane z cegieł, które wyblakły już od słońca i deszczu. Drzwi w tych domach były zdobione, wykonane z najlepszego drewna, a okna były duże i oszklone. Mieszkania miały balkony, które podtrzymywały ozdobne kolumny. Wszystkie domy przylegały do siebie ściśle tworząc zamkniętą przestrzeń na planie kwadratu. A w środku znajdowała się pusta, zielona przestrzeń. To właśnie tam najczęściej odbywały się kurtuazyjne spotkania zamożnych. Jakby był ich to wspólny, wielki ogród, do którego każdy dom miał dostęp.
Ktokolwiek tak rozplanował budowę miasta musiał bardzo dbać o potrzeby szlachciców. Wybudował im wielkie domy, tworząc z nich mur, który odgradzał od hałasu i gwaru, a jednocześnie dawał doskonały dostęp do placu targowego. Oczywiście każdy miał tam wstęp, nie była to zamknięta przestrzeń. W praktyce jednak nikt z biedniejszych dzielnic się tam nie zapuszczał, jeżeli nie chciał sobie narobić problemów albo nie miał ważnego powodu, by tam być.
Pedro był nielicznym wyjątkiem i w ogrodzie – jak zwykł nazywać w myślach ów plac – był częstym bywalcem. Nie tylko dlatego, że miał tam wuja. Kiedyś sam był mieszkańcem uprzywilejowanej strefy, dopóki jego ojciec nie postanowił wynieść się stamtąd, daleko na obrzeża miasta po śmierci żony…
Chociaż młodzieniec z tego okresu i tak nie miał żadnych wspomnień.
Miał za to w sobie silne odczucie odrzucenia i braku przynależności do obu grup – prosty lud łypał na niego podejrzliwie, z niechęcią, a szlachcie patrzyli z pobłażaniem. Nie było to uprzejme. W ich spojrzeniu dało się wyczuć wyższość, ale też i dziwne współczucie dla chłopca, którego ojciec odrzucił życie w luksusie i skazał go na życie „na zewnątrz” ich wybudowanego muru.
Pedro nie czuł o to wielkiego żalu, chociaż z zazdrością zerkał na młodzieńców i damy w jego wieku, którzy rozmawiali ze sobą kulturalnie lub przechadzali się wąskimi uliczkami. Jego wykluczali z tego typu przyjemności, bo Pedro nie był żadnym wielkim mówcą. Nie potrafił zabawiać panien, a chłopcom nie imponowała jego wrażliwość i kwieciste opisy rzeczywistości.
– A ty znowu z głową w chmurach! – Wujek Aren zagrzmiał donośnym barytonem tuż przy jego uchu. Jak zawsze wyprostowany, z pogodnym wyrazem na twarzy zwykł opierać dłonie na biodrach i patrzeć na ludzi tak przeszywająco, iż miało się wrażenie, jakby zaglądał wprost w najgłębsze zakamarki duszy. Czuprynę miał bujną, w złocistym kolorze, a brodę równo przystrzyżoną i zadbaną. Ubierał się w fiolety i błękity, nie lubił nudnych brązów, ani szarości. Na dłoniach miał rzemyki z kamykami sprowadzanymi znad Płonącego Morza, które kontrastowały czerwienią na tle szat.
– Wujku Arenie… – Pedro zawstydził się przyłapany na dumaniu i skinął mu głową na przywitanie. – Ojciec mnie przysłał.
Mężczyzna westchnął ciężko.
– A któż inny mógłby cię przysłać o tak wczesnej porze? – zaśmiał się, zerkając na niebo. Zza wysokich budynków słońce jeszcze nie zdążyło wpaść, by oświetlić im twarze. Pedro posłał mu porozumiewawczy uśmiech. Specjalnie nie zdradził, że ojciec od dawna nie ściągał go siłą z łóżka – sam wstawał o świcie, być może nawet wcześniej niż mężczyzna. – No, wchodź, nie krępuj się, widzę przecież, co tam taszczysz – wskazał brodą na zniszczoną księgę, a potem na własny ganek, na którym chwilę wcześniej siedział w bujanym fotelu z książką w ręce.
Pedro spiął się na sekundę jak zawsze, kiedy miał przekroczyć próg tego pięknego domu. Czuł nostalgię. Tak łatwo było sobie wyobrazić, że mogłoby to należeć do niego, wszak kiedyś już należało… I chociaż Pedro nie miał wspomnień z tego okresu, czuł więź z tym budynkiem – bliźniaczym do tego, w którym spędził wczesne dzieciństwo.
Tym razem jednak Pedro specjalnie nie chciał dać ponieść się wyobraźni. Kochał życie na skraju lasu, uwielbiał swój dom, pokój, pracownię i bibliotekę, a jednak kiedy patrzył na złote zdobienia i piękne obrazy, nuta zazdrości kłuła go od środka.
Nie chciał dać jej się zdominować. Specjalnie uśmiechnął się szerzej i pomaszerował prosto do gabinetu wujka, gdzie pokazał mu księgę. Aren jak zwykle oglądał wszystko z ciekawością i z błyskiem w oku. Już nie mógł się doczekać, aż położy na niej ręce, przeczyta ją, zgłębi tajemnice, a potem wcieli się w rolę autora i dopisze brakujące strony.
Pedro marzył o tym, by też kiedyś móc spisać własną historię. Nie potrzebował wielu, na pewno nie miał aż takiej ambicji co wuj, który z roku na rok zlecał bratu oprawienie spisanych stron w skórę, powielenie ich i wysyłanie w najodleglejsze części Wiruny. Nie, jemu wystarczyłaby jedna za to całkiem długa. Pełna przygód, niebezpiecznych walk, o niezrozumieniu i o przyjaźni po sam kres, i miłości… Miłości innej niż wszystkie.
– Pedro... – Głos Arena był miękki, wcale nie karcący, jak to często bywało u innych. – Znowu odpłynąłeś. – Mężczyzna pochylił się na biurkiem i spojrzał na niego bystro. – Idź już lepiej, widzę, że umierasz z nudów.
– To wcale nie tak – odparł szybko, odwracając wzrok. Wyprostował się na krześle, żeby prezentować się lepiej. Jakby wcale się nie nudził. Aren pokręcił głową.
– Jesteś kropka w kropkę ojciec. Dlatego mnie nie oszukasz. A jak już o Morganie mowa, zanieś mu to proszę. Odebrałem za niego z portu – powiedział i otworzył jedną z szuflad w biurku. Wyciągnął z niej czystą, białą kopertę zapieczętowaną czerwonym woskiem z pieczęcią dwóch jesiotrów – ryb symbolizujących stolicę Wiruny, Saler.
– Och, oczywiście. – Przyjął kopertę z ciekawością. Przyjrzał jej się dokładnie, jednak nie był w stanie wypatrzyć niczego ciekawego. Niemniej podziękował wujowi i pożegnał się z nim, życząc mu miłego dnia. W korytarzu minął się z trójką kuzynów i zmieszał się. Dzieciaki zachichotały. Przywitały się z nim, a on – po odbąknięciu – czym prędzej wypadł na zewnątrz.
Zerknął na wysoko stojące słońce i pomyślał o Philipie. Serce załomotało mu w piersi, pot wstąpił na skronie, wargi mimowolnie wywinęły się w rozmarzonym uśmiechu, gdy wyobrażał sobie jego silne, naprężone ciało, które teraz najpewniej pracowało zawzięcie, bez wytchnienia, bez chwili zwłoki; ręce uginały się od łopaty pełnej ziemi, gdy razem z innymi przekopywał brzeg rzeki, po skórze płynął słony pot, nogi – silne i mocne – pilnowały, by nie potknąć się o kamienie i nie poślizgnąć na śliskiej powierzchni…
Pedro westchnął. Pozostawało mu marzyć.
Hej. Nowe opowiadanie zapowiada się ciekawie. Z tego co nam tu dałaś ,tak naprawdę jeszcze niewiele wynika, ale mogę powiedzieć ,że lubię Philipa .chłopak widać ,że poświęca wiele ,żeby jakoś pomóc rodzinie. Jestem ciekawa czy jego sytuacja się zmieni ? Ciekawia mnie też te jego koszmary i pobudki w środku nocy.takze czekam na następny rozdział ,może już coś więcej będzie wiadomo .pozdrawiam w.
OdpowiedzUsuńNo tak, jeszcze za wiele nie wiemy, ale postaram się dość szybko wstawić kolejną część, żeby coś powoli się klarowało :) Na pytania więc nie będę odpowiadać, myślę, że za jakiś czas wszystko się wyjaśni!
UsuńRównież pozdrawiam!
Witaj. Zapowiada się świetnie, bardzo mi się spodobało :), czytam dalej. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń