Rozdział 1. Słońce i księżyc
Siedzenie w domu na obiedzie u swojej matki nie było czymś, nad czym Jurek Gos często się zastanawiał – on po prostu to robił praktycznie każdej niedzieli. Siadali wtedy do suto zastawionego stołu, wymieniając się grzecznościami i lakonicznymi odpowiedziami na pytania.To przecież nie było nic złego – takie odwiedzanie własnej matki.
Starsza kobiecina,
której włosy już dawno zdążyły pokryć się siwizną z utęsknieniem wypatrywała
syna z okna już od szesnastej. Jurek czasami zjawiał się wcześniej, a czasami
później, ale zazwyczaj jednak przychodził. Nie mógłby jej zostawić takiej
osamotnionej, bo by się zapłakała na śmierć. Była bardzo wrażliwą kobietą.
Jerzy przekonywał się o tym za każdym razem, kiedy przechodził przez niski,
pomalowany na biało płotek i dostrzegał ją w oknie.
Kiedy świeciło słońce,
jej włosy mieniły się niczym czyste srebro, oczy przybierały kolor mlecznej
kawy, a krągłe policzki wyróżniały się na tle beżowej skóry mocnym, czerwonym
pigmentem; kiedy padał deszcz albo świat spowijała mgła, jej obraz blaknął, tak
jakby potrzebowała promieni, by je odbijać i lśnić. Jurek czasami przez to
myślał, że była jak księżyc. Wracając, Jerzy starał
się o nią dbać. Chociaż był facetem
podchodzącym pod czterdziestkę, miał swoje lata na karku, to jednak zjawiał się
tutaj pod tym domkiem z białym płotem, witając ją kwiatami, w których jako
jeden z wielu elementów musiał znajdować się rumianek. Jego matka go
uwielbiała. Czasami śmiali się nawet z jej żółtej sukienki, w którą tak bardzo
lubiła się ubierać i żartowali, że jakby patrzeć po włosach i ubraniu, nie
wyróżniałaby się za bardzo na tle ulubionych kwiatów. Nie było w tym nic
złego. Dlatego teraz, kiedy
Jurek siedział już przy stole zaciskając dłoń na posrebrzanym widelcu, chciał
się należycie odprężyć i skupić na rodzicielce, ale nie mógł. Miał o wiele
ważniejsze spraw na głowie, niż to. Firma ostatnio waliła
mu się na głowę, a wszystko to za sprawą jego ojca, który był bowiem również
jego szefem. W przeciwieństwie do matki, był jak słońce. Kiedy zbliżał się za
bardzo potrafił człowieka spalić na wiór tak, że jedynie popiół uniósłby się za
nim w powietrze. – Och, Jureczku, znowu
się zadręczasz pracą? – zagadnęła jego matka, ubrana w ulubioną żółtą sukienkę.
Na środku stołu w wazonie stały świeże kwiaty. – To nic takiego –
rzucił, chociaż słowa te były niezgodne z prawdą. Ostatnio nie było niczego
poza pracą… chociaż jakby się tak zastanowić, to od wielu lat nie było niczego
innego poza nią. – To przez ojca?
Popatrz tylko jaki jesteś bladziutki! Nie tknąłeś prawie sałatki. – Zmartwiła
się, wykrzywiając twarz. Jej pucołowate policzki zapadły się odrobinę. – Co tam ojciec –
odparł, zbywając te słowa machnięciem ręki. – Cała firma ledwo zipie – dodał,
wbijając widelec w kurczaka, którego chwilę potem przeżuł gniewnie. Ostry smak
przypraw zapiekł go w język. – To niedobrze. – Jerzy
przytaknął jej niemrawo głową. Nie wydawał się zbytnio rozmowny. – To dlaczego
tak jest, kochanie? – dopytała zaraz, kiedy przez dłuższą chwilę przy stole
zapadła cisza. – Konkurencja –
prychnął i poczuł, że ochota na jedzenie przechodzi mu jeszcze bardziej. Aż się
wzdrygnął na samą tę myśl, a po jego plecach przebiegły ciarki obrzydzenia. – Ach! – sapnęła z
ekspresją, której mógłby jej pozazdrościć niejeden młodzieniaszek. – Ci dwaj
tam? – Tym pytaniem zasłużyła sobie na przeciągłe spojrzenie własnego syna, a
także spowodowała nagły przypływ negatywnych emocji, które dusiły Jerzego od
środka. – Te pedały? – dodała dla ścisłości przyciszonym głosem, chociaż jej
syn doskonale wiedział o kim była mowa. – Ta, oni. –
Przytaknął, czując, że w tym momencie całkowicie przeszła mu ochota na
jedzenie. Odsunął od siebie talerz i zaczął wędrować spojrzeniem po dobrze mu
znanym pomieszczeniu. – Jak to powiedział ojciec: dynamicznie się rozwijają.
Ostatnio przenieśli się gdzieś na jakąś wioskę na wschodzie. Tam też będą robić
swój punkt. Coraz więcej osób zaczyna ich kojarzyć… A oni wybijają się na tym
swoim wynaturzeniu – powiedział z pogardą, prychając pod nosem, jakby sam nie
mógł w to uwierzyć. Jego matka zrobiła
oburzoną minę, po czym skrzywiła się z niesmakiem. Jej drobne ręce naznaczone
zmarszczkami zacisnęły się na krawędzi stołu, jakby na znak protestu. – Że też ludzie to
tolerują! – Nie tylko tolerują.
Nawet aprobują. – Niedorzeczne. – Ostatnio wynaturzenia
są w modzie. – Co z tym światem jest
nie tak... – westchnęła, wyglądając na przybitą, a Jerzy położył rękę na jej
drżącej dłoni i uśmiechnął się, unosząc lekko kąciki ust. – Nie martw się. Moda
szybko przemija. Naprawdę tak myślał, a
myśli te napawały go optymizmem. Lubił czasami sobie pomarzyć, że świat
odzyskuje równowagę i staje stabilnie na nogach – silniejszy i lepszy, bez tych
wszystkich chwastów, które oplatały go korzeniami i zatruwały zdrowe organy;
chwastów, które przyrastały z każdym rokiem, by po latach zdominować wszystko. Nie. Tak się nie
stanie. Moda przeminie, a choroba, która się teraz rozprzestrzenia, zostanie
zduszona. Tak to już przecież było z trendami, prawda? Kiedyś kobiety łykały
tabletki z tasiemcami, żeby się odchudzić, a dzisiaj? Kto by w ogóle o czymś
takim pomyślał? – Oby przeminęła, zanim
zrujnuje życia porządnym ludziom – powiedziała matka, a Jerzy od razu jej
przytaknął. Tak właśnie będzie.
Jeżeli nie ze wszystkimi przedstawicielami tej mniejszości, to chociaż z tymi
konkretnymi dwoma, którzy od lat zatruwali mu życie. Wracając do mieszkania
postukiwał palcami ze zniecierpliwieniem o kierownicę, bo oczywiście w drodze
musiał stać w korku. Na szczęście nie w jakimś ogromnym – samochody toczyły się
powoli przed nim, a on wlókł się za nimi i tym powolnym tempem jakoś udało mu
się dostać na Wolę. Jak na Warszawę i tak nie jechał długo. Potem los się do
niego uśmiechnął, bo na parkingu tuż przy jego kamienicy znalazł miejsce dla
swojego seata leona, którego starannie zaparkował i w końcu wyszedł na świeże
powietrze. Po obiedzie u matki
miał parszywy nastrój, a wiszące nad nim czarne chmury zdecydowanie nie
poprawiały mu humoru. Jerzy oczami wyobraźni już widział, jak za chwilę deszcz
lunie i okryje świat szarą kurtyną. Nie żeby miał coś przeciwko, po prostu
wolałby być już w domu zanim to się stanie. Jego życzenie spełniło
się i tym razem. Kiedy wbiegał na
wąskie, drewniane schody swojej kamienicy, o budynek uderzyły pierwsze krople i
odbiły się głucho mocnym dźwiękiem. Stare budownictwo zazwyczaj słynęło z
grubych ścian i mocnych dachów, ale nie sprawdzało się to w przypadku tego
budynku, który potrzebował renowacji. Co prawda z miesiąca na miesiąc Jerzy obiecywał
sobie w końcu się za to zabrać. Miał wynająć specjalistę, który wymieniłby
zbutwiałe deski na klatce i naprawiłby przeciekający dach, ale jakoś nigdy nie
było mu z tym po drodze. Dlatego też nie zdenerwował się, kiedy potężna kropla
wody skapnęła mu na czoło ochlapując mu pół twarzy, gdy od dłuższego czasu
siłował się z zamkiem – drzwi też nie były najnowsze. To jednak by było na
tyle, jeżeli chodziło o usterki. Mieszkaniu w środku niczego nie brakowało,
przeciwnie, prawdopodobnie było w nim aż za dużo. Jerzy zdecydowanie nie
stawiał na tak popularny teraz minimalizm. Na wysokich ścianach w kolorze kawy
z mlekiem, wisiały obrazy w stylu hiperrealistycznym, przedstawiające sylwetki
ludzi. Sylwetki kobiet. Mężczyzna uwielbiał w
nich każdą jedną skazę, nieperfekcyjną skórę, głębszą zmarszczkę i rozwichrzone
włosy. Lubił w nich niedoskonałości. To, że jedna miała zbyt duże, wyłupiaste
oczy w kolorze ziemi, a nie niebieskie migdały. W drugiej lubił krótkie,
poobgryzane paznokcie, na których nie widniał żaden lakier. Pasowały mu te jego
dziewczyny. W świecie, gdzie wszystko musiało być idealne i w którym ludzie
zatracali głowy, by stać się czystą perfekcją, przypominały mu jak wielka to
była obłuda. Sprawiały, że czuł się lepiej z samym sobą. Jego ulubioną była
Christy. Kobieta ze ściętymi na chłopaka, rudymi włosami i do tego obsypana
piegami. Nie jej wygląd był jednak ważny, a spojrzenie. Lekko kpiące, ale
przyjacielskie. Tak jakby mówiła: „Chłopie, lubię cię, ale weź już stul ten
głupi dziób i zapal ze mną jointa”. Jerzy oczywiście nie
palił. Przynajmniej jointów, bo z fajkami różnie bywało. Zaczynał i rzucał
palenie tak wiele razy, że już nawet nie był na siebie zły, gdy po dłuższej
przerwie sięgał po papierosa. Pomagało mu to, kiedy pustka w tych wielkich
czterech ścianach robiła się zbyt przytłaczająca, a spojrzenie Christy nie do
wytrzymania. Tak jakby mówiła: „Chłopie, lubię cię, ale weź przestań do mnie
gadać jakbym była czymś więcej, niż tylko kawałkiem płótna”. Bo przecież nie
była. Może dlatego Jerzy
odwiedzał swoją matkę – wtedy przynajmniej ktoś mu odpowiadał. Często też chodził do
pracy. Właściwie bywał tam codziennie, mimo że wcale nie musiał. Po prostu
lubił się czymś zająć. W takich chwilach, jak ta, też to lubił, dlatego od razu
skierował się do laptopa. Sprawdził kilka
e-maili, odpisał na nie sumienie, umawiając klientów zgodnie z grafikiem, a
potem zaczął sprawdzać projekt nowego pracownika. Praca była dla niego
całym życiem. Lubił wszystkie te konferencje i szkolenia, lubił garnitury i
podpisywanie dokumentów piórem. Lubił smak parzonej kawy bez mleka i cukru,
którą Jeremi zawsze stawiał na jego dębowym biurku, które, wydawało mu się,
wciąż pachniało lasem, chociaż musiało to być najzwyczajniejsze wyobrażenie, bo
jego pokój przecież pachniał lawendą od świeczek porozstawianych na parapecie. Czy to było dziwne, że
nawet kiedy był we własnym domu, myślami wciąż wracał do biura? Prawdopodobnie
tak. Chociaż to nie było też tak, że nie lubił swojej starej kamienicy z
wysokim sufitem i pięcioma pokoikami. Czasami tylko myślał, że nie potrzebował
tyle miejsca. Pod spodem, na parterze, również znajdowało się takie samo
mieszkanie i chociaż nawet tam nie zaglądał, to miał świadomość, że cały ten
ogromny budynek należał tylko do niego… I kiedy deszcz bił o
szyby tak jak teraz, robiło się dość nieprzyjemnie; jakoś tak głośno, ale nie w
ten miły sposób, tak jak na przykład kiedy zza okna słychać było wesołe krzyki
dzieciaków. Jerzy nagle zapragnął
wyjść z domu. Przetarł dłonią
zmęczone od monitora oczy i zerknął na zegarek. Nie było jeszcze nawet
dwudziestej, a on nie miał już co robić. Nie był fanem siedzenia przed
telewizorem, zresztą bolały go oczy, więc nawet jakby chciał nie sprawiłoby mu
to zbyt dużej przyjemności. Na spanie też było za wcześnie, bo potem obudziłby
się niebotycznie wcześnie i również nie miałby czego ze sobą zrobić, przynajmniej
do siódmej, kiedy mógłby pojechać do pracy. Dlatego też, z braku
lepszych rozwiązań, stwierdził, że przejdzie się do baru na szybkiego drinka
lub ewentualnie dwa. Wstał od biurka i
poszedł do łazienki, w której uderzył go zapach wilgoci. Uświadomił sobie, że
zapomniał wyjąć z pralki uprane wczoraj ubrania i skrzywił się. Nastawił pralkę
od nowa, bo do tej pory mogło tam wszystko stęchnięć, a gdy upierze się jeszcze
raz, po czym on po przyjściu do domu wszystko rozwiesi, będzie w porządku.
Teraz natomiast podszedł do lustra i przyjrzał się swojemu odbiciu. Spojrzały na niego
szare, wąskie oczy, a usta wykrzywiły się w uśmieszku. Nie był z niego brzydki
facet – pomyślał, przejeżdżając dłonią po policzku. Może nie był modelem z
okładki, którymi zresztą gardził jak mało czym w życiu, ale brzydki też nie
był. Jedynie trochę za bardzo zapracowany. Po załatwieniu swoich
potrzeb i popryskaniu się perfumami, opuścił łazienkę gotowy do wyjścia.
Zgarnął jeszcze do kieszeni płaszcza klucze, portfel i telefon, i wyszedł z
mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Deski na klatce schodowej trzeszczały pod
jego stopami, ale on był już do tego przyzwyczajony. Wiedział też, które
uginają się bardziej i gotowe są się wyłamać, więc omijał je sprawnie,
przemierzając kilka schodów naraz. Na dworze uderzył go
zapach świeżości i chłód wieczoru. Lato już odeszło, robiąc miejsce wyjątkowo
kapryśnej jesieni. Na chodnikach leżały mokre liście w kolorze bladej żółci,
mieszające się z grudkami ziemi z pobliskich trawników. Latarnie rzucały na
ulice ostre światło, które rozmazywało się od deszczu. Jerzy nawet lubił tę
warszawską panoramę i z chęcią by się przeszedł przez swoje osiedle, a potem
jeszcze dalej do baru, ale w końcu opanował tę pokusę. Zadzwonił po taksówkę,
która przyjechała minutę później. Na pewno była gdzieś w pobliżu. Kiedy wsiadł do
samochodu, zobaczył na sobie oceniające spojrzenie taksówkarza, który sprawdzał
zapewne w jakim stanie znajdował się jego pasażer. Na szczęście stan ten był
dobry, absolutnie stabilny i wyjątkowo trzeźwy. Facet nie musiał się
przejmować, że zaśnie mu na tylnym siedzeniu, czy też je zarzyga. Jerzy podał nazwę
ulicy, więc kierowca ruszył, nie zaszczycając go więcej spojrzeniem. W
samochodzie grała jakaś cicha, soulowa piosenka, kiedy o szyby uderzały krople
deszczu. W pojeździe było czuć duszący zapach odświeżacza, który przywodził na
myśl wanilię. Atmosfera nie była zbyt miła. – Niech pan jedzie
najkrótszą drogą – rzucił Jerzy, kiedy zauważył, że taksówkarz przymierza się
do jechania na około. – Jasna sprawa –
mruknął facet i zmienił pas, by skręcić w lewo. Jerzy popatrzył na jego odbicie
w lusterku i ujrzał młodego człowieka, którego szczytem marzeń najpewniej nie
było rozwożenie ludzi w niedzielne wieczory, chociaż co on tam mógł wiedzieć. –
Paskudna pogoda – dodał zaraz taksówkarz, stukając palcami o kierownicę. Jerzy
wzruszył ramionami. – Nie najlepsza –
przytaknął i ponownie zerknął na kierowcę. On też na niego patrzył w lusterku i
również skinął głową. Rozmowa o pogodzie z taksówkarzem nie była dla Jerzego
żadną nowością. – Drogi są śliskie –
dorzucił, na co wzrok Jurka powędrował na jezdnie. Od jej mokrej powierzchni
odbijały się światła latarni i sygnalizacji. – Nieprzyjemnie się jeździ. – Nietypowe słowa jak
na taksówkarza – skomentował i przeniósł spojrzenie na twarz faceta. Ta
wykrzywiła się w grymasie. – Wiem. Niech mnie pan
nie słucha, mam za sobą ciężki dzień. – Przetarł zmęczony twarz. – I jeżdżę
taksówką tylko dorywczo, od czasu do czasu – dodał cichym tonem, jakby się wstydził
tego wyznania. – Praca, która nie
satysfakcjonuje, to żadna praca – stwierdził Jerzy, ponownie wracając myślami
do swojego biura. – Prawda? Ale co mogę
zrobić? Nawet nie lubię jeździć – odparł szczerze w przypływie irytacji. Jego
twarz wykrzywiła się jeszcze bardziej, usta zacisnęły, a jasne włosy, których
odcień było ciężko zobaczyć w takiej szarości, opadły mu na czoło. Jerzy
zauważył, że samochód zwolnił nieznacznie, tak żeby zielone światło zdążyło
zmienić się na pomarańczowe. Nie wiedział tylko, czy była to słynna technika
taksówkarzy, czy facet po prostu chciał się wygadać. – Więc jakie złe wybory
doprowadziły pana do tego miejsca? – zapytał, właściwie chyba tylko po to, by
pociągnąć rozmowę. Nie był zbytnio zainteresowany życiem jakiegoś tam taksówkarza
z problemami. – Wcale nie takie złe
wybory – odparł bardziej swobodnie i nawet zaśmiał się pod nosem. – Po prostu
studiuję w Warszawie, muszę wynajmować stancję, a właściciel zdziera ze mnie
kolosalne sumy. Co prawda rodzice wciąż mi pomagają, ale ciężko jest się
utrzymać, a mam wujka, który jest taksówkarzem, więc mnie wkręcił. No i żaden
ze mnie pan. Janek jestem – trajkotał jak katarynka, przy okazji się
przedstawiając. – Jurek. – Podałbym ci rękę, ale
wiesz… – zaśmiał się, wskazując jedną dłonią na kierownicę. Jerzy uśmiechnął
się pod nosem. – Nie ma sprawy. Nie
będę z tego powodu płakał po nocach – dodał już bardziej w swoim stylu, czym
zasłużył sobie na dłuższe oceniające spojrzenie. Światła w końcu zmieniły się
na zielone. – Och, jesteś tym… ironicznym
typem – stwierdził Janek, szufladkując swojego pasażera. – A ty jesteś tym
rozgadanym, zabawnym gościem, którego wszyscy uwielbiają na studiach, a który
po nocach musi rozwozić ludzi taksówką, czego nie cierpi, bo jedyne w czym jest
dobry, to bycie fajnym, miłym gościem – odpowiedział mu, również zamykając go w
szufladce. Co prawda zrobił to chyba w mniej grzeczny sposób, ale nie było to
coś, czym mógłby się przejąć, nawet kiedy zauważył zaskoczone spojrzenie Janka. – Cóż, tak. To cały ja!
– spróbował zażartować, najwyraźniej nie chcąc wdawać się w nieprzyjemne
dyskusje. Niektórzy po prostu tak mieli. Niektórzy byli płytcy. – Mhm, widać na
pierwszy rzut oka – przytaknął mu, nagle tracąc całkowite zainteresowanie nowo
poznanym taksówkarzem. Spojrzał przez okno, a na ulicy mignął mu piękny
maserati w kolorze srebra. Zawsze mu się podobały te samochody i już od
dłuższego czasu zastanawiał się nad kupnem podobnego. On, w przeciwieństwie
do tego pożal się Boże taksówkarza, uwielbiał jeździć i czuć prędkość, a jego
Leon nie do końca spełniał wysokie wymogi. – Szybko mnie
rozgryzłeś – westchnął niezrażony, najwyraźniej wcale nie uznając ich rozmowy
za zakończoną. – Chociaż myślę, że znalazłoby się kilka rzeczy, w których
jestem dobry – dodał, a Jurek całym sobą poczuł, że chciał, aby zapytać go o te
umiejętności, którymi mógłby się pochwalić. – Coś więcej niż
zagadywanie nieznajomych? – Może nie dużo, ale…
tak. Znalazłoby się coś więcej. Zresztą całkiem wszechstronny ze mnie koleś,
jeżeli chcesz znać prawdę. – Jerzy wcale nie chciał. – Mam zrobiony kurs
baristy, robię też zajebiste drinki. To znaczy wiesz, jak na biednego studenta
z tych wszystkich tanich alkoholi. Ale serio znam się na rzeczy. Jak trzeba to
zlew też naprawię. Miałem taką sytuację ostatnio na tej stancji… Moja
dziewczyna się czesała i jej kłaki wpadły do odpływu w zlewie. Wszystko się
zapchało, woda wybiła, ogólnie syf totalny. No, ale coś tam pogrzebałem i nawet
wyszło. – Janusz hydrauliki –
mruknął Jerzy, słuchając tych wszystkich osiągnięć. – No, imię się zgadza.
– Znowu się zaśmiał. Miał dźwięczny, nie za niski głos. – Ale z tą hydrauliką
to bym nie przesadzał. Czasami z ojcem co prawda zdarzało mi się coś robić,
zresztą on jest budowlańcem, więc i na tym trochę się znam… – Rozglądał się czujnie
po drodze. Było widać, że nie czuł się pewnie za kierownicą. – Naprawdę? –
zainteresował się w końcu Jerzy, od razu przypominając sobie stan swojej
kamienicy. Janek natomiast, najwyraźniej bardzo zadowolony z chwilowej atencji,
energicznie przytaknął. – No, jak jeszcze
siedziałem na Podlasiu, tam u siebie, to często z ojcem jeździliśmy po wioskach
i coś dorabialiśmy na naprawach płotu czy werandy… Do innej roboty mnie nie
brał, bo wiadomo, jeszcze dzieciakiem byłem. – Więc umiałbyś, dajmy
na to, naprawić schody? Drewniane? – No jasne, a jaki to
problem? Deski tylko mieć nowe, młotek i gwoździe i by było po robocie –
oznajmił z typową, wiejską prostotą. Jerzy na początku tego nie wyłapał, ale
teraz, kiedy chłopak tyle trajkotał wyczuł, że nie był wychowywany w dużym
mieście. Było coś w sposobie jego wypowiedzi, co wskazywało na dorastanie na
wsi. – A co, masz problem ze schodami? – Ich spojrzenia się spotkały. – Czemu cię to
interesuje? – No bo jak masz, to ja
chętnie dorobię, co nie? – Aż tak bardzo
potrzebujesz pieniędzy, że oferujesz swoje usługi wszystkim pasażerom? – spytał
z rezerwą Jerzy, na co Janek parsknął śmiechem i uśmiechnął się szeroko. – Jakim nieznajomym,
Jurek. Przecież się poznaliśmy. Zresztą mówisz, że masz schody do naprawy, a ja
potrzebuję kasy… – powiedział, całkowicie niezrażony opryskliwą postawą
pasażera. Mierzył się i z takimi ludźmi, a zdecydowanie nie był to najgorszy
typ, jakiemu musiał stawić czoła w tej taksówce. Najgorsi byli kibole. – Skoro tak bardzo
potrzebujesz kasy, to czemu nie, możesz zobaczyć te schody – powiedział w końcu
z taką samą rezerwą. Przyglądał się przez chwilę zmęczonej, ale raczej
poczciwej twarzy chłopaka, który był od niego młodszy o jakieś… Piętnaście lat?
Nie wyglądał na oszusta. Ale z drugiej strony oszust też człowiek, raczej nie
miałby wypisanego ostrzeżenia na twarzy. – To moja wizytówka. Będziesz mógł się
skontaktować, jeżeli będziesz chciał. – Wyjął z portfela małą, schludną
karteczkę. Janek wziął ją, wychylając rękę do tyłu i ledwo na nią zerkając, w
końcu musiał pilnować drogi, odczytał zawartość. – Jerzy Gos, kierownik
firmy… – zaczął, zwalniając jeszcze bardziej. – Możesz patrzeć na
drogę? Nie czuję się pewnie z kimś, kto nie lubi jeździć i jeszcze wlepia wzrok
w kartkę zamiast w jezdnie – pouczył go Jerzy, zwężając groźnie szare oczy. Z
jeszcze większą złością spojrzał na licznik, który niestety w przeciwieństwie
do kierowcy, nie zwolnił ani trochę. – I przyśpiesz trochę. Zwykle tam jadę
dziesięć minut na litość boską, a ty już się wleczesz piętnaście. – Dobra, dobra!
Przecież jadę. Ślisko jest, mówiłem. – Janek odłożył karteczkę do schowka.
Zaczął nerwowo postukiwać palcami o kierownicę, ale faktycznie przyśpieszył.
Spiął się przy tym, a na jego twarzy powstał grymas. Jurek spojrzał na niego
raz, drugi, po czym wniosek płynący z tych obserwacji uderzył go prosto w
twarz. – Ty się boisz jeździć
– stwierdził w szoku, patrząc jak Janek nadyma policzki, mając zamiar
zaprzeczyć, ale po chwili jakby uchodzi z niego powietrze i finalnie jedynie uśmiecha
się przepraszająco. – Nie tak, że się boję,
okej? Dobry ze mnie kierowca… – Jeżeli równie dobry z
ciebie robotnik, to ja nie chcę pomocy. Zadzwonię do specjalisty. – Nie, naprawdę, okej?
Znam się na rzeczy z tą robotą. A z jeżdżeniem to po prostu ta Warszawa… Jak
ktoś jest z małej miejscowości, to ogarnięcie tego wszystkiego nie jest łatwe –
wytłumaczył się, ale wcale to nie uspokoiło Jerzego, ani tym bardziej nie
sprawiło, że nagle przestał widzieć problem w tym wszystkim. Bo widział i to
wielki. Na litość boską! Powierzał swoje życie temu człowiekowi na tych kilka
minut, więc nic dziwnego, że wymagał płynnej jazdy od taksówkarza! – Dobra, zatrzymaj się
tutaj – mruknął, nie chcąc stać się ofiarą wypadku. – Tutaj? Przy tym
klubie? – Janek spojrzał na widniejący z boku neonowy szyld. – Dokładnie tutaj. – Och. Nie wiedziałem,
że jesteś… z tej drużyny – bąknął, a Jerzy poczuł, że zaczyna się irytować. Nie
miał zielonego pojęcia, o czym mówił ten nawiedzony chłopak. – Nie żeby mi to
przeszkadzało! – dodał od razu i zaczerwienił się, a potem zatrzymał samochód i
spojrzał na licznik. – To będzie trzydzieści pięć złotych – powiedział wesoło,
wyciągając rękę w jego stronę. Jurek podał mu stówę. – Reszty nie trzeba. – Ale to sporo za dużo! – Nie szkodzi. Zatrzymaj
je i zrób światu przysługę. Nie jeźdź więcej taksówką! – powiedział, wychodząc
z samochodu. Wzrokiem wyłapał jeszcze wdzięczny i do tego trochę zawstydzony
wzrok chłopaka, po czym odwrócił się… Tylko po to żeby jego oczom ukazał się ów
klub z różowym, neonowym szyldem, a pod nim dwóch, obściskujących się mężczyzn.
Zamurowało go na
chwilę. Jego ciało zesztywniało, a on poczuł jak zaczyna mu się robić zimno,
jakby z przerażenia zalał go pot. A może raczej z obrzydzenia? Cokolwiek by to nie
było, chwilę potem uderzyły w niego słowa młodego taksówkarza: „Nie wiedziałem,
że jesteś… z tej drużyny”. Zrobiło mu się głupio.
Czerwień oblała jego policzki, a świat jakoś tak zachwiał się nieprzyjemnie,
kiedy ruszył do przodu słysząc za sobą, że Janek już zdążył odjechać. Nawet nie miał jak tego
naprostować! A sam fakt, że ktoś
mógł o nim pomyśleć jako… Jako o kimś tak wynaturzonym… Zrobiło mu się słabo. Szybko odwrócił wzrok
od dwójki facetów, którzy obściskiwali się na środku ulicy, wymieniając się
zawartością swojej śliny i pomknął chodnikiem dalej. Właśnie pluł sobie w
brodę, że jednak wyszedł wcześniej. To było upokarzające, że ktoś – nawet
chociażby taki Janek – pomyślał o nim jako o pedale! Obrzydlistwo! Nie pamiętał za bardzo
reszty drogi, w głowie cały czas miał ten nieprzyjemny obraz i poczucie
upokorzenia. Normalnie aż nim trzęsło! Przeszło
mu dopiero w chwili, kiedy wszedł do baru, a tam zastał go widok mnóstwa
kobiet. Z ulgą przekroczył próg i potargał lekko wilgotne od deszczu,
kasztanowe włosy. Zdjął z siebie płaszcz i odwiesił go na pobliski stojak. Spojrzeniem przesunął
po siedzących przy barze ludziach, a potem skierował go na pianino i siedzącą
przy nim pianistkę, która właśnie była w środku swojego koncertu. Miała
niesamowite, kruczoczarne włosy, które niemalże lśniły na fioletowo od
skierowanego na nią, mocnego światła. Reszta lokalu była pogrążona w półmroku.
Kilka stolików, tych oddalonych od pianina, wciąż było wolnych, więc Jerzy
wybrał sobie jakiś niewielki ze świeczką na blacie i usiadł przy nim. Chwilę po
tym podeszła do niego kelnerka. Zwykła dziewczyna ubrana w białą koszulę i
dżinsy, o półdługich włosach w brązowawym kolorze. – Co będzie dla pana? –
zapytała, posyłając mu uśmiech, na co Jerzy jeszcze raz zlustrował ją wzrokiem
z obojętną miną. – Szkocka – mruknął,
patrząc jej w oczy. Ta musiała być przyzwyczajona do takiego siłowania się na
spojrzenia, bo wytrzymała dzielnie natarczywy wzrok i uśmiechnęła się
serdecznie. – Oczywiście, już
podaję – przytaknęła, zostawiając go samego. W tym czasie Jerzy rozsiadł się
wygodnie na wąskim fotelu z wysokim oparciem i popatrzył na boki. W lokalu utrzymywał się
cichy szmer rozmów, pełen wyrozumiałości dla artystki, która wygrywała swoje
symfonie. Przy stolikach siedziały często panie z partnerami, jak i sami
panowie, którzy zechcieli przyjść tutaj pooglądać coniedzielny występ. Koncerty
różniły się od siebie, czasami był to jam session, czasami grano na skrzypcach
albo, tak jak tym razem, odwiedzał ich jakiś uzdolniony pianista. Jerzy był fanem muzyki
klasycznej i grania na żywo. Był w tym jakiś
niepowtarzalny klimat – w ruchach dłoni artystki i jej mimice, kiedy
przedstawiała światu z dumą swoje dzieło. Nigdy nie było w nich strachu przed
krytyką. Takie kobiety, jak chociażby ta, nie bały się niczego. I wyglądały tak
cholernie dobrze, stojąc na tej małej scenie, gdy cała uwaga skupiała się tylko
na nich. Zresztą lokal również dodawał ich występom magii. Oświetlenie,
przyćmione i ciężkie, jakby oprószone papierosowym dymem sprawiało, że jeszcze
bez alkoholu człowiek czuł się odrobinę pijany. – Pańska szkocka. –
Kelnerka wróciła i postawiła przed nim szklankę z grubego szkła wypełnioną
bursztynowym płynem. – Dzięki. – Kiwnął
głową. Tym razem nie oderwał wzroku od artystki. Fascynował go sposób, w jaki
jej gęste loki opadały falami na drobne ramiona i jak usta, wymalowane czerwoną
szminką, zaciskały się w skupieniu, kiedy długie palce wędrowały po klawiszach
pianina. – Mogła by mi pani zdradzić, kim jest ta artystka? – Ach. Jest cudowna,
prawda? – zagadnęła. Jerzy potaknął. – To rosyjska pianistka i wokalistka
operowa, Katarina Guseva – zdradziła i dokładnie w tym samym momencie wzrok
Katariny i Jerzego spotkały się na krótko. To było elektryzujące. Jerzy poczuł,
jak przez całe jego ciało przechodzą dreszcze podniecenia i dokładnie w tym
samym momencie już wiedział, że zrobi wszystko, by tej nocy ta utalentowana
Rosjanka była jego. – Tak, jest niesamowita
– przyznał kelnerce, a ta widząc jego spojrzenie utkwione w kobiecie za
pianinem jedynie pokręciła głową. Jak wiele takich spojrzeń musiała już
widzieć? Jak wiele widziała tego wieczoru? – Wie pani co? Niech pani naszykuje
już drugą szklankę, hm? I dopilnuje, by tego wieczoru nie zabrakło alkoholu
przy tym stoliku – powiedział, z trudem przenosząc wzrok na stojącą przy nim
kelnerkę. Ta jednak nie wyglądała na zadowoloną z jego słów, więc Jerzy
postanowił ją bardziej do siebie przekonać. – Płacę złotem – szepnął miękko,
uśmiechając się przy tym czarująco. Kobieta od razu spotulniała i również się
uśmiechając, po czym odeszła do baru. Jerzy na powrót mógł
skupić się na swojej – bo na pewno będzie jego – pianistce, która właśnie
przedstawiła kolejny utwór własnego autorstwa. „Niedola śniącego”, tak brzmiał
tytuł. Potem Jurek zatopił się
na dobre w dźwiękach i szkockiej whisky. A im więcej pił i dłużej słuchał, a
melodia z cichej i powolnej stawała się gwałtowna, urywana i pełna napięcia,
czuł, że jego serce wyrywa się, niczym te dźwięki spod smukłych palców. Tak upłynęły mu dwie
godziny. W pewnym momencie ludzi zrobiło się w końcu więcej i cały ten tłum
przerwał magię płynącą z atmosfery, którą zdążyła zbudować pianistka. W lokalu
zrobiło się głośniej. Z różnych części sali słychać było wybuchy śmiechów i
rozmowy, a artystka, teraz już w cieniu wszystkich ludzi, przygrywała spokojnie
i cicho. Jurek w końcu się
zdecydował. Wstał od stolika i
nieśpiesznym krokiem skierował się do podwyższenia. Tej nocy łapał spojrzenie
Katariny więcej razy, niż mógłby to zliczyć, dlatego nie czuł zbyt wielkiego
zdenerwowania. W głowie już miał plan, jak to wszystko się potoczy, kiedy
przystanął nonszalancko tuż przy czarnym pianinie. – Clair de lune –
powiedział, wsłuchując się w pierwsze dźwięki nowo wybrzmiałej melodii i
uśmiechnął się pod nosem. – Światło księżyca. Szkoda, że tej nocy nie świeci
dla nas jasno. – Pianistka zwolniła tempo grania i wbiła w niego spojrzenie
zielonych oczu. Przez chwilę patrzyła na Jerzego, który wymownie spojrzał za
okno na niknący za chmurami księżyc, a następnie uśmiechnęła się nostalgicznie. – W deszczu też jest
coś klimatycznego – odpowiedziała po polsku, na co Jurek zdziwił się odrobinę,
bo zdążył już sobie wyobrazić Katarinę z rosyjskimi słowami na ustach. –
Takiego tajemniczego i pięknego zarazem. Zgodzi się pan ze mną, panie…? – Jerzy. – Panie Jerzy. – Jerzy w zupełności
wystarczy. – Spojrzał jej stanowczo w oczy. – I zgodzę się bez sprzeciwów.
Zwłaszcza, że w tę deszczową noc inny księżyc mógłby zalśnić dla nas prawdziwym
blaskiem – dodał, kładąc ręce na gładkiej powierzchni pianina. Poczuł jak
elektryzujący dreszcz przechodzi mu przez palce aż do ramion. – Zawstydza mnie pan,
panie… – urwała. – Jerzy – odchrząknęła, uśmiechając się do niego
przepraszająco. On również posłał jej delikatny uśmiech. – Przysięgam tego
więcej nie robić. – Pochylił się jeszcze bardziej nad pianinem. W jego oczach
było coś poważnego, kiedy tak na nią patrzył. – Ale od razu uprzedzam, że nie
mam opinii słownego człowieka – dodał, na co kobieta zaśmiała się perliście, a
w jej spojrzeniu odbiło się zainteresowanie. – Chętnie to sprawdzę. – W takim razie dasz mi
się zaprosić do stolika? – zapytał, starając się włożyć w swoje słowa tyle
uroku, ile tylko potrafił. To była gra i właśnie obydwoje grali. – Z wielką chęcią –
szepnęła, wstając od pianina. Katarina dała mu się
zaprosić nie tylko do stolika. Po godzinie wyszli z lokalu z zamiarem udania
się do jego mieszkania, a czekając na taksówkę, wymieniali się namiętnymi, ale
wciąż powściągliwymi pocałunkami. Jurek zapomniał o całym świecie, chociaż gdzieś
na samym końcu jego świadomości znajdowała się obawa, że nikt inny tylko ten
sam Janek przyjedzie ich odebrać i będzie mówić, i mówić, i mówić… A mowa była
im absolutnie zbędna. Rozmawiali przez
ostatnią godzinę i Jerzy czuł się z tego usatysfakcjonowany, teraz był czas… Na
tę inną część. Czy przyjemniejszą? Z tym bywało różnie. Na pewno najbardziej
wyczekiwaną. Na szczęście to nie
Janek podjechał, więc obawy Gosa okazały się bezpodstawne. Po dziesięciu minutach
znaleźli się już na klatce starej kamienicy, całując się z całych sił i nie
zwracając uwagi na trzeszczące od ciężaru deski. Byli zbyt zajęci badaniem
swoich własnych ciał, a potrzeba tej wiedzy wzrosła jeszcze bardziej, kiedy
znaleźli się już za drzwiami mieszkania. Tam Jerzy docisnął
uroczą Katarinę do ściany i zaczął ją rozbierać z długiej, lejącej sukni, ale
wtedy coś w jego głowie szepnęło: „Chłopie, lubię cię, ale weź zerżnij tę
lalunię w sypialni.”, więc zabrał swoją – teraz już chyba z całą pewnością mógł
ją tak nazwać – pianistkę do sypialni i tam już nie przejmował się niczym. Nie wiedział, która
była godzina, kiedy się obudził, bo rolety w pokoju były zasłonięte i nie
przepuszczały promieni słonecznych, a budzik jeszcze nie dzwonił. Miał wrażenie, że było
dość wcześnie, czuł się bowiem kompletnie niewyspany i jakiś taki wczorajszy. Z trudem uchylił
powieki i rozejrzał się po szafce w poszukiwaniu telefonu, ale go tam nie
znalazł. Skrzywił się i przeciągnął zaraz na miękkiej, bawełnianej pościeli,
orientując się, że był kompletnie nagi. Od razu przypomniał sobie wydarzenia z
minionej nocy i uśmiechnął się zadowolony. Uśmiech ten jednak zaraz przybladł,
kiedy okazało się, że Katariny wcale przy nim nie było. Wstał nieśpiesznie
czując, że jego ciało jest dość obolałe i skierował kroki do kuchni, gdzie
spodziewał się zastać kochankę. Pianistki tam nie było.
Nie było jej także w łazience, ani w żadnym innym pomieszczeniu, przez co
poczuł jak coś w jego wnętrzu, mimo protestu ze strony rozumu, kurczy się i
pęka. Poczuł w środku ogromną pustkę i zrezygnowany powlókł się z powrotem do
sypialni, gdzie tym razem, kiedy nie był już taki zaspany, dostrzegł na łóżku
schludną, białą karteczkę. Serce zabiło mu
mocniej, a pięści zacisnęły się z tłumionego gniewu, bo on wcale nie chciał
żadnych karteczek po przebudzeniu. Chciał tę drugą osobę, z którą mógłby
porozmawiać o Tchaikovskym i Shostakovichu, chciał taką, co na nazwisko:
Cornelis Springer wyszczerzy się szeroko i z zadowoleniem powie: „Jeżeli
myślisz, że nie znam się na holenderskich malarzach romantycznych, to jesteś w
błędzie, drogi Jerzy.”, tak jak zrobiła to wczoraj jego rosyjska pianistka. Zamiast tego miał białą
kartkę, zgiętą w pół i położoną po stronie łóżka, na której nigdy nie spał oraz
uczucie pochłaniającej go pustki. „Drogi Jerzy, Pomyślałam, że wyjście
o świcie będzie lepszą opcją niż poranek pełen niezręczności. Z uczuciem, Alicja.” Długo wpatrywał się w
tę kartkę, piorunując wzrokiem ostatnie słowo. Alicja. Cholerna Alicja jakaś
tam, a nie żadna Katarina Guseva – rosyjska pianistka i wokalistka operowa.
Cholerna Alicja, która nie posiadała nawet nazwiska, by mógł ją jakoś znaleźć! Poczuł się oszukany. Ze złością opuścił
sypialnie, czując, że aż się w nim coś gotuje. Rzadko bywał wzburzony. Kiedy
się złościł, robił to z wyrachowaniem i nawet wtedy był w jakimś stopniu
opanowany, ale tym razem było inaczej. Tym razem ogarnęła go
czysta furia i niemoc. Po raz kolejny poczuł samotność, którą odganiał od
siebie rękami i nogami, kiedy nadchodził kolejny poranek, a on budził się sam
pośród tych ogromnych, czterech ścian. Zaklął pod nosem nie
mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Czuł się jak jakaś odrzucona zabawka i może
to było dziwne, w końcu był facetem, powinien być niewzruszony i obojętny, ale
niemalże robiło mu się słabo od tego zawodu. Z tego wszystkiego
dopiero po dwudziestu minutach, kiedy siedział w kuchni bez życia i popijał
czarną kawę, zdał sobie sprawę, że słońce świeci tu jasno. Zbyt jasno jak na
szóstą rano, a przecież o tej porze miał zadzwonić jego budzik. Ponownie zaklął
i spojrzał na zegarek. Sparaliżowało go, ale ten okropny stan minął bardzo
szybko – dokładnie w momencie, w którym jego mózg przetrawił informację, że
była już dziesiąta, a on jest spóźniony do pracy o dwie godziny, wtedy tak
jakoś od razu zebrał się w sobie i zapomniał nawet o porannej porażce o imieniu
Kata… Alicja. Rzucił się w zawrotnym
tempie do sypialni. Nie przejmując się tym, że łóżko było niepościelone, a
rolety zasłonięte od razu doskoczył do garderoby. Wyciągnął z niej świeżą,
białą koszulę i naciągnął ją na ciało, a potem w takim samym tempie założył
granatowe spodnie od garnituru i przeczesując palcami splątane, nieświeże
włosy, wybiegł z mieszkania, zgarniając z holu klucze i telefon, który został
tam porzucony. Na dworze, po
wczorajszym deszczu, było zimno i wilgotno, a on z tego całego pośpiechu nie
wziął ze sobą płaszcza. Na szczęście miał blisko do samochodu więc nie marznął
długo i już po chwili odpalał seata leona, tym razem nawet nie mając czasu
pomyśleć o tym, że wolałby jednak srebrne maserati. Do biura, do którego na
szczęście nie miał daleko, dotarł po kilkunastu minutach, podczas których stał
jeszcze na światłach trzy razy. Kiedy zajechał już na firmowy parking było
prawie w pół do jedenastej, więc praktycznie nie musiał się śpieszyć – żaden
czas nie zrobi tutaj najmniejszej różnicy. Tak przynajmniej myślał wchodząc do
biura, a jednak się pomylił. W ten konkretny
poniedziałek każda minuta miała znaczenie. Kiedy wszedł do środka
najpierw zobaczył ojca, który patrzył się na niego krytycznym wzrokiem, a zaraz
za nim ujrzał dwójkę najbardziej znienawidzonych mężczyzn w swoim życiu. W tym
momencie stwierdził, że ten poniedziałek nie może być już gorszy, ale ponownie
– mylił się. – Jerzy, co to ma do
licha znaczyć? – huknął ojciec, jak zwykle ubrany nienagannie w błękitną
koszulę i czarne spodnie. Wyglądał dostojnie jak na swoje sześćdziesiąt lat, z
arystokratycznym nosem i głębokim spojrzeniem przywodzącym na myśl polującego
orła. – Czekamy na ciebie od godziny – wznowił wzburzonym tonem, ale Jurek,
bardziej niż potępiających słów ojca, był ciekawy postawy tamtej dwójki. – Panie Stanisławie,
proszę się tak nie denerwować. To naprawdę dla nas żaden problem – powiedział
Marcin, pierdolony, Słowiński, ze swoim nienagannym uśmiechem i perfekcyjną
fryzurą, a w jego głosie dało się wyczuć tę samą sztuczną słodycz co zawsze, od
której Jerzy miał ochotę się schylić i zwymiotować do najbliższego śmietnika. – Dla kogo nie był, dla
tego nie był – mruknął zaraz ponuro Łukasz, wbijając w Jerzego nieprzyjemne
spojrzenie. Gos odwzajemnił mu się tym samym. Nienawidził typa.
Właściwie nie wiedział, którego bardziej, czy wiecznie uśmiechniętego,
sympatycznego Marcina, czy jego totalne przeciwieństwo – Łukasza. – Nie bądź taki – szepnął
Marcin stukając Nakoniecznego dłonią w ramię, jakby go ganił. Jerzy poczuł, że
zaczyna mu się robić niedobrze i to nie z powodu wypitego wczoraj alkoholu. –
Jak już mówiłem, nie ma z czego robić problemu. A teraz, skoro w końcu możemy
porozmawiać… – powiedział sugestywnie, a Jerzy przejechał wzrokiem od jednego
do drugiego, zastanawiając się o co, do jasnej cholery, tutaj chodziło, bo on
nie miał zielonego pojęcia co ta dwójka pedałów i to na dodatek takich, którzy
kradli im klientów, robiła w ich biurze. – Oczywiście, dość już
zwlekaliśmy. Zapraszam tędy! – odparł ojciec z nową werwą, wskazując gościom
drogę do sali konferencyjnej. Jurek obserwował to wszystko z miną wyrażającą
ambiwalentne uczucia, zastanawiając się gorączkowo po co przybyła tutaj warszawska
para miesiąca. Może chodziło o jakiś projekt? Chcieli ich o coś oskarżyć?
Zapowiedzieć kolejną imprezę, na którą z dobroci serca zostaliby zaproszeni? Jurek nie wiedział, ale
szczerze liczył na to, żeby przynajmniej nie było to to ostatnie… Miał dość
wspólnych spotkań z tą dwójką do końca życia, zwłaszcza kiedy zobaczył
Słowińskiego po alkoholu – to był obraz wyjęty niczym z koszmarów. Naprawdę,
nie kłamał. Marcin po kilku drinkach nagle robił się bardzo inwazyjny i
dotykalski, zwłaszcza kiedy myślał, że nikt nie widzi go ze swoim chłopakiem. Boże! Jak to w ogóle
brzmiało. Ze swoim „chłopakiem”.
To było chore. Jerzy do tej pory
pamiętał swoje zdziwienie, kiedy dowiedział się, że ich sąsiedzi, którzy
dopiero od niedawna rozgościli się po drugiej stronie ulicy, są tacy i wcale
się z tym nie kryją. Nawet więcej, promują się na tym, uzyskując z nie wiadomo
jakich powodów sympatię ludzi. – Jerzy, jesteś dzisiaj
strasznie milczący – odezwał się słodko Łukasz w momencie, kiedy zasiedli w
fotelach przed stołem. Marcin z partnerem usiedli po jednej stronie bardziej od
okna, a Jurek z ojcem naprzeciwko nich. – Ciężka noc? – dopytał, posyłając
bardzo dobrze mu znane spojrzenie, niby życzliwe, ale jednak było w nim coś, od
czego włos człowiekowi jeżył się na głowie. – Nie najlepsza –
wycisnął przez zęby, starając się zachować spokój. Miał ochotę po prostu wstać
i wyjść albo jeszcze lepiej – przywalić jednemu i drugiemu, żeby poprzestawiać
im te wymuskane twarze. – W takim razie nie
będziemy zajmować wam dużo czasu – wtrącił się Marcin, schylając się po teczkę,
z którą tu przyszedł. Położył ją na stole, a Jerzy od razu zainteresował się
jej zawartością. Już zaraz tajemnica miała zostać rozwiana. – Przemyśleliśmy
pana prośbę, panie Stanisławie i jesteśmy chętni na nią przystać – powiedział,
zaplatając razem dłonie i kładąc je na powierzchni blatu, wyglądając przy tym
bardzo profesjonalnie, co również denerwowało Jurka. Chociaż właściwie nie
było rzeczy, którą przyjmowałby ze spokojem, jeżeli chodziło o Słowińskiego. Był to typ człowieka,
którego Jerzy po prostu nie tolerował, nawet gdyby ten był stuprocentowo
normalnym człowiekiem – chociaż nie był – bo Marcin po prostu był… Jurek nawet nie
wiedział jak to nazwać. Powłoką? Zwykłą skorupą? Personą tak idealną w swoim
zachowaniu i wyglądzie, że aż nierzeczywistą, tak jakby nie był żywym
człowiekiem, a maszyną; lepszą, piękniejszą i pozbawioną duszy. Wydawał się być taki
perfekcyjny, zawsze pozytywny i tryskający energią, jakby wbudowany miał w
siebie jakiś program. Jerzy nie widział go
jeszcze nigdy z miną inną, niż ten pogodny, szeroki uśmiech, od którego chciało
mu się rzygać, bo pomimo tego, że Marcin był idealny we wszystkim za co by się
nie zabrał, wydawał się przy tym całkowicie nijaki i pozbawiony charakteru. Z
drugiej strony, kiedy Jerzy patrzył na niego pod kątem relacji z innymi ludźmi,
na myśl przychodziło mu słońce. Jasne i lśniące na cały świat, takie które
przysłania blaskiem wszystkich wokół i wzbudza przy tym niezdrową fascynacje.
Ono nie spalało – tak jak czasami myślał o swoim ojcu – ono sprawiało, że
człowiek czuł się jak kawałek ziemi pod butem, niegodny i proszący o odrobinę
atencji, której nigdy nie dostanie; nie tak naprawdę, słońce bowiem było dla
wszystkich i dla każdego świeciło równym blaskiem, a co za tym szło – nie było
go dla nikogo konkretnie. No, może nie dla nikogo
– Łukasz wydawał się być wyjątkiem, który z kolej kojarzył mu się z księżycem.
Był całkowitym przeciwieństwem Marcina, cichym, stojącym w cieniu swojego
partnera mężczyzną, który nie tryskał radością i optymizmem. Przeciwnie, biła
od niego powaga i coś na kształt urazu do świata, którą skrywał pod oficjalnym
tonem i odrobiną cynizmu. Mimo tego miał coś, co również przyciągało uwagę,
jakąś tajemnicę, którą chciałoby się odkryć. Bo w nim, w przeciwieństwie do
perfekcyjnego Marcina, było widać niedoskonałości; zmęczenie odbijające się na
twarzy, lekkie skrzywienie ust, kiedy pogrążony był w myślach i wyraz irytacji,
kiedy coś szło nie po jego myśli. Przynajmniej był
człowiekiem, nie bezmyślną maszyną. Do takich wniosków
doszedł Jerzy, kiedy wyłapał jego uśmiech – pełen zadowolenia i ukrytego pod
maską życzliwości jadu, który skierowany był prosto w jego stronę. Jurek zmrużył na to
oczy i z powrotem przeniósł spojrzenie na Marcina, a potem na ojca,
uświadamiając sobie, co Słowiński przed chwilą powiedział. „Przemyśleliśmy pańską
prośbę” i „jesteśmy gotowi na to przystać” oraz ten okropny uśmiech sprawiły,
że serce Jerzego załomotało mocniej z obawy. Co takiego, do diabła, zrobił
ten szaleniec?! O co ich poprosił? I dlaczego sam wyglądał, jakby poczuł ulgę? – Panie Marcinie,
bardzo się cieszę, słysząc te słowa. Wiem, że poróżniły nas sprawy z
przeszłości, dlatego czuję się wdzięczny, że panowie, jakby nie patrzeć,
wyciągają do nas pomocną dłoń – mówił, a dezorientacja Jurka tylko się
powiększała. Panicznie przeskakiwał wzrokiem od jednego do drugiego, ale, jako
że z twarzy Marcina niczego nie mógł odczytać – wciąż gościł na nim ten sam,
pogodny uśmiech – skupił się na Łukaszu. Ten teraz patrzył na
jego ojca i przesunął teczkę w swoją stronę, by zaraz wyjąć z niej plik kartek,
z których nic nie mógł odczytać, bo były do góry nogami. Jedynie emocje
malujące się w spojrzeniu Nakoniecznego stanowiły wskazówkę. – Jak pan powiedział,
panie Stanisławie, to przeszłość. – Zresztą jesteśmy
pewni, że stare urazy są już za nami – dodał Łukasz, spoglądając znad papierów
na Jerzego. – Oczywiście, panie
Łukaszu – odparł Stanisław, również spoglądając na syna. Jerzy jeszcze nie
widział, żeby ten człowiek się przed kimś tak płaszczył i po raz kolejny poczuł
narastający niepokój. Czuł, że pocą mu się ręce. Nie miał pojęcia, co
się działo – Jerzy ochłonął po
ostatnim incydencie, prawda? – jego ojciec zwrócił się bezpośrednio do niego i
przez moment, naprawdę krótki moment, popatrzył na niego z czymś takim w oku,
że Jurek niemalże poczuł, jak kurczy się w sobie. Przytaknął z wolna,
chociaż wcale nie ochłonął i zdecydowanie nie czuł, że „dawne urazy” były za
nimi. – W takim razie bardzo
nas to cieszy – odpowiedział Marcin, zerkając na Jurka. – I dziwi – dodał
Nakonieczny jak zwykle bardziej szczerze. Stanisław zmieszał się wyraźnie. – Zapewniam, że nie ma
w tym nic dziwnego. Mój syn poszedł po rozum do głowy – zapewnił starszy Gos i
w tym momencie Jurek jakby się ocknął. Miał dość swojej niewiedzy, miał dość,
że wszyscy mówili o nim w trzeciej osobie, dokładnie tak jakby go tu nie było.
Nie widział, w co grał jego ojciec i czuł się kompletnie bezradny, ale musiał
się jakoś ogarnąć. – Twój syn potrafi
mówić – warknął do ojca, a ten od razu przeszył go tym mrożącym krew w żyłach
spojrzeniem. – Czasami tylko nie
wie, kiedy nie powinien – odpowiedział zimnym tonem, na co Jerzy ponownie
zamilkł. Jego własny ojciec zrobił z niego głupca. – Panie Stanisławie…
Przecież właśnie po to tu jesteśmy, żeby porozmawiać – zaczął Marcin,
wyczuwając napiętą atmosferę. – Wiem, panie Marcinie.
Ale mimo wszystko proponuję przejść do rzeczy. Rozumiem, że to już tylko
formalność? – odparł. Słowiński przytaknął. – Cóż… tak. Wystarczy
tylko, że podpiszecie te dokumenty i będzie gotowe – powiedział, na co Jerzy aż
zazgrzytał zębami. Będzie gotowe, co? – Oczywiście,
podpiszemy. – Stanisław wyciągnął rękę po plik kartek. Łukasz podał mu je bez
oporów. – W takim razie
cieszymy się niezmiernie, że od dzisiaj możemy pracować razem – powiedział
Marcin, pierdolony, Słowiński z najbardziej olśniewającym uśmiechem świata, a
Jerzy poczuł, że coś lodowatego wbija mu się boleśnie w pierś, kiedy ojciec
sięgnął po długopis i przycisnął go do karki, kreśląc na nim własny podpis. Potem podsunął mu go
pod rękę i spojrzał na niego wzrokiem z cyklu „nie rób mi wstydu, synu”, a
Jerzy, zupełnie nie wiedząc co się chwilę temu stało i co zaprowadziło ich do
tego miejsca w życiu, umieścił drżącą dłonią swój podpis tuż obok. Nie wiedział, czemu to
zrobił. Chyba ze względu na ojca, który uknuł to sobie wszystko tak, jak mu
było wygodnie. Potem, kiedy tylko tusz
zdążył zaschnąć na kartce, Łukasz sięgnął po nią, żeby upewnić się czy wzrok go
nie zawodzi, ale nie – wszystko było na miejscu. Wydawał się zdziwiony. Jerzy
też był, zwłaszcza kiedy nawet nie wiedząc czemu, wstał od stołu i odszedł
kilka kroków. Usłyszał jak ojciec wdaje się w jakaś dyskusję z Marcinem, ale
nawet nie był w stanie się na niej skupić. W odbiciu okna zauważył, że Łukasz
zbliża się do niego, wiec odwrócił się z wolna, wbijając w niego natarczywe
spojrzenie. Facet przystanął krok
przed nim i z najbardziej zadowoloną miną świata pochylił się, kładąc mu przy
tym dłoń na ramieniu. – Nie martw się. Jako
twój szef mogę cię zapewnić, że jesteśmy przeciwnikami mobbingu w pracy –
mruknął mu niemalże do ucha, na co całe ciało Jerzego zesztywniało. Nie martw się… Jako
twój szef… Przeciwnikami mobbingu… Jako twój szef…
Po dłuższej przerwie przychodzę do Was z już poprawionym rozdziałem nowego opowiadania! Jednak jako że mogliście go już przeczytać wcześniej, zaraz zabieram się za poprawianie drugiego rozdziału i jeszcze dzisiaj będzie można przeczytać część dalszą - żeby nie było, że nie przychodzę z niczym nowym po takiej przerwie, zwłaszcza że dzisiaj mikołajki!
PS: ... :P ;)
OdpowiedzUsuńTak, dokładnie, rozumiem bez słów xDDDD <3
UsuńHej,
OdpowiedzUsuńpoczątek fantastycznie się naprawdę prezentuje... chwilę mi zajęło skąd znam Marcina Słowińskiego i Łukasza Nakoniecznego, ale potem mnie olśnilo... super będzie przeczytać o nich... Jerzy mnie wkurza nie lubię ludzi z takim podejściem, ale kiedy wysiadł pod tym klubem i słowa Janka (swoją drogą bardzo go polubiłam i mam nadzieję, że jeszcze o nim usłyszymy) bardzo mi się spodobały... mam nadzieję że Jerzy zmieni swoje nastawienie i spotka tą swoją drugą połówke... ale końcówka o tak mam wyszczerz wręcz haha będą jego szefami... cudownie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńpoczątek och naprawdę fantastycznie, tak siedzę i myślę i myślę skąd znam Marcina Słowińskiego i Łukasza Nakoniecznego, a potem łup nagłe olśnienie... naprawdę cudownie będzie poczytać o nich, bo w "drugiej szansie" tylko takie wzmianki były...
Jerzy mnie wkurza z takim podejściem, ale chyba przejdzie tak zwaną szkołę życia... och jak wysiadł pod tym klubem i te słowa Jsnka, super... a końcówka super, będą jego szefami...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza