czwartek, 13 maja 2021

Po drugiej stronie lustra: Część IV

     Pedro niekiedy wstrzymywał oddech i przygryzał wargi. Nie chciał wydawać z siebie żadnych dźwięków, żeby przypadkiem nie zbudzić przyjaciela, który zasnął już jakiś czas temu. Robił to zwłaszcza w chwilach, kiedy Philip poruszał się delikatnie i osuwał się niżej na sienniku. Wiedział, że to było niepoprawne – podglądać go, kiedy spał niewinnie i myśleć o nim w sposób, w jaki był pewien wcale mu nie wypadało, ale jego wyobraźnia nie dawała się pohamować. Dlatego zerkał nań co raz, odrywając spojrzenie od opasłych ksiąg, które wyniósł chyłkiem z pracowni, gdy miał już pewność, że Morgan spał snem mocnym i głębokim. Serce tłukło mu przy tym w piersi ze strachu. Miał wrażenie, że robił coś niedozwolonego. Coś z czego ojciec nie byłby zadowolony. Starał się ukryć za sobą wszystkie ślady i stąpać tak cicho, żeby nie naruszyć żadnej podłogowej deski; był cichszy od myszy, przez co huk własnego serca  odbijał mu się w głowie jak huk trzepanych dywanów. Nie został przyłapany. Przez to, jak dobrze znał pracownię i jak często w niej przebywał, bez problemu znalazł odpowiednie księgi. Morgan był zakochany w ich ojczystym języku, badał go od lat i Pedro wiedział, że byłby w stanie przetłumaczyć cały tekst na pergaminie od razu, ale skoro Philip nie chciał zdradzać nikomu ich tajemnicy, Pedro wiedział, że musiał sobie poradzić bez jego pomocy. 

Zresztą był w stanie to zrobić! Będąc tak przygotowanym jedynie kwestią czasu było, aż w końcu uda mu się odkryć sens wszystkich słów. Był wielce zmotywowany. Wystarczyło mu jedynie zerknąć na pogrążoną we śnie twarz, aby szukać z jeszcze większym zapałem, nie zważając na ból oczu i słabe światło świec.

Pracował do późnej nocy, lecz w  końcu zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu jego myśli błądzą swobodnie po najróżniejszych zakątkach i nie są w stanie się skupić ani na czytaniu, ani na szukaniu potrzebnych informacji. Przerzucanie stron stawało się coraz cięższym zadaniem, tak samo jak z każdą chwilą coraz cięższe były jego powieki. Otwierał je mozolnie, podpierając dłonią policzek i zasypiał niemal na siedząco. W końcu pierwsza ze świec zgasła i Pedro, wybudziwszy się z letargu, wstał. Jego kości strzyknęły. Wymięta, pobrudzona koszula podwinęła mu się odkrywając gładki brzuch. Resztkami sił podszedł do łóżka. Philip leżał na nim w dziwnej pozie, po której najpewniej nabawi się bólu pleców. Wcześniej siedział oparty o ścianę, wyraźnie nie chcąc zasypiać, lecz nawet taka poza nie pomogła mu, by powstrzymać sen.  

Pedro podszedł do poduszki, przy której zawsze zostawiał koszulę nocną. Chwycił cienkie ubranie w palce. Szybko, a przy tym bardzo cicho, odsunął się od chłopaka. Cały czas na niego patrzył, a przez głowę przelatywało mu milion scenariuszy, dlaczego ten zjawił się dzisiaj u niego. Czym był ten dziwny pergamin, który wywoływał w nim niepokój? Strzępki zdań, które rozumiał, wprawiały go w stan napięcia. Dlaczego Philip go miał? Skąd? 

Czasami żałował, że nie potrafił zadawać pytań konkretnie, jakby wypowiadanie precyzyjnych słów nie leżało w granicy jego umiejętności. Umiał krążyć dookoła, czekać, umiał wymyślać najróżniejsze scenariusze i być wobec nich bardzo wyrozumiałym, a przy tym nie potrafił wyartykułować prostych pytań, wstydząc się własnej bezpośredniości. 

Teraz też się wstydził, kiedy koniuszkami palców chwycił materiał koszuli dziennej i ściągnął ją z siebie szybkim ruchem. Pierś mu zafalowała, kiedy stał półnagi przez Philipem. Co gdyby właśnie się obudził? Zobaczył jego ciało, nieumięśnione, wąskie barki, płaski brzuch, drobne przedramiona…? Czy jego wzrok choć na chwilę zawiesiłby się na nim na dłużej? Spojrzałby z pożądaniem…?

Nie. Pedro potrząsnął głową i czym prędzej zarzucił na siebie piżamę. Nie wiedział, czy to wstyd palił mu policzki, zażenowanie czy własna śmiałość. Śmiałość, którą mógł pokazać jedynie przed młodzieńcem pogrążonym we śnie i w cieniu nocy. Za dnia nie miałby tyle odwagi. 

Kiedy zdejmował spodnie odwrócił wzrok od Philipa. Zbyt łatwo było mu sobie wyobrażać rzeczy, których chłopak by nie chciał. Nie zamierzał się dłużej torturować w taki sposób. 

Przebrany, chwycił ciężki, wełniany pled leżący na oparciu krzesła i podszedł z nim pod jedną z pustych ścian. Z trzepoczącym sercem ułożył się głową przy kącie, starając się leżeć na grubym materiale i jednocześnie się nim przykrywać. Nie miał zamiaru wciskać się na siennik, chociaż umysł podsuwał mu i takie rozwiązanie. 

Jak by to było obudzić się rankiem przy drugim mężczyźnie, zajrzeć mu w oczy, nieśmiało przesunąć dłonią po ciepłej skórze…?

Skarcił się w myślach po raz kolejny i zacisnął powieki. Te i tak wystarczająco mu ciążyły, a myśli stawały się coraz dziwniejsze, był to najlepszy czas, aby dać sobie odpocząć. I chociaż było mu niewygodnie i twardo, wcale nie miał zamiaru narzekać. Ekscytacja, że Philip spał w jego łóżku i płynąca z tego faktu radość, rekompensowała wszystkie niedogodności. 

Pedro zasnął, gdy pod powiekami tańczyły mu dogasające powoli płomyki świec. Śnił, a jego sny były jak malowane farbą. Abstrakcyjne, niedokładne. Obrazy nakładały się na siebie i zamazywały. Twarze przepływały mu przed oczami na tle pomarańczowego nieba, które rozmywało się, jakby ktoś na płótno chlusnął wiadro wody. Zacieki opadały z góry na niego oblepiając go kolorami, ciepłymi jak letni deszcz. Czuł się dobrze. To była jego bezpieczna przestrzeń – jego głowa. Jego sny. Dziwaczne, a przy tym kojące. 

Przez wszędobylskie ciepło na jego ciele przebiło się jednak coś jeszcze; jakby szpilka lodu, tępa i gruba, nie raniąca, jedynie wbijająca się powoli w pierś. Roztaczała zimno. 

Czerń przedarła się przez pomarańcz na niebie, a z jej głębi ział chłód. 

To był wzrok Philipa. Przerażająco pusty, niepasujący do twarzy, na której zagościł wyraz cierpienia, gdy zdezorientowany stanął na środku obcego pokoju otoczony ciemnością. Księżyc rzucał na niego ledwie cień poświaty, serce waliło mu ze strachu, a jednak zamiast przerażenia czuł otępienie. Skórę miał zroszoną potem, usta zaciśnięte. Tym razem krzyk nie wydobył się mu z gardła. 

Patrzył na Pedra, a wzrok miał zimny. Krok za krokiem stąpał ostrożnie w stronę pogrążonego we śnie chłopaka. W jego głowie nie było myśli. Jedynie szum rzeki. Szum. Drganie. Świsty. 

Drażniąco niepokojące. 

Przecież dom Pedra stał dalej od rzeki niż jego; dlaczego szum był tu tak samo głośny? 

Philip złapał się za głowę i odstąpił kilka kroków. Potem spojrzał na swoje dłonie. Miał wrażenie, że utkane są z czerni. 

Wystraszył się. Czym prędzej dopadł do okna, by uchwycić chociaż namiastkę światła księżyca i przyjrzał się własnym palcom. Musiał mrugnąć, aby te znowu nabrały koloru. 

Szum ponownie go przytłoczył. Poddał się mu. Wsłuchiwał się w świszczące dźwięki, niby szepty, niezrozumiałe i ostre. Przyciągały go do rzeki. Jak dobrze byłoby zanurzyć w niej dłonie, spić kilka kropli wody suchymi wargami, zanurzyć się, pójść pod wodę, dalej i głębiej. Głębiej. 

Philip nabrał powietrza w płuca gwałtownie, tak jakby przed chwilą nie tylko myślał o byciu pod wodą, ale jakby faktycznie znalazł się pod taflą. Płuca go paliły. 

Jak bardzo chciałby, aby to wszystko okazało się jedynie dalszą częścią koszmaru… Świadomość, że wszystko to, co czuł i słyszał mogłoby okazać się prawdziwe przygniatała go do ziemi jak  ogromny kamień. 

Odwrócił się, a jego spojrzenie padło prosto na przerażonego Pedra, który podpierał się dłońmi ściany i patrzył na niego ogromnymi, świecącymi oczami. 

– Philip? – Głos mu się załamał, kiedy patrzył na ciemną sylwetkę. Przy oknie widział jedynie cień, nieprzenikniony i czarny. 

Serce trzepotało mu w piersi jak ptaszynie zamkniętej w klatce razem z bazyliszkiem. Była to jednak nietypowa ptaszyna, taka której serce przepełniała odwaga oraz wiara, że uporem i dobrymi intencjami będzie w stanie przekabacić potwora na swoją stronę. 

Pedro potrząsnął głową. Philip przecież nie był żadnym potworem, a on nie był ptakiem. 

– Philip? – powtórzył pewnie, rozpoznając wyraźnie zarys sylwetki przyjaciela. Niepewnie wstał z prowizorycznego posłania i dał kilka małych kroków do przodu. – Czy ty lunatykujesz? – szepnął, przypominając sobie jedną z ulubionych opowieści z dzieciństwa o lunatyku. – Śpisz, tak? 

Nie doczekał się odpowiedzi. 

Drżącymi dłońmi delikatnie chwycił chłopaka za przedramię. W ciemności ciężko było mu cokolwiek zobaczyć, ale błysk oczu nie mógł mu umknąć. 

Philip milczał. Był zbyt zdezorientowany, by jakkolwiek zareagować. Zresztą… Może faktycznie spał? Bardzo by tego chciał. 

Pedro zaśmiał się cicho z ulgą. 

– Jesteś lunatykiem – oznajmił podekscytowany i rozczulony jednocześnie. – Muszę przyznać, że strasznie mnie wystraszyłeś. Ale strach ma wielkie oczy, prawda? – szepnął, ciągnąc za sobą zdrętwiałego chłopaka. – Przepraszam. Pewnie nawet mnie nie słyszysz. W końcu… Śnisz? – mówił, pesząc się przy tym, jakby nie był pewien własnych słów. – Jestem ciekawy, jakie są twoje sny – szeptał, lecz jego głos nie mieszał się ze świstami z otoczenia. Był ciepły i miękki. Philp wsłuchał się w niego, nawet nie myśląc, aby odezwać się słowem. 

Był taki zmęczony, a Pedro poprowadził go z powrotem do łóżka. 

– Pewnie nawet nie będziesz tego rano pamiętał – mówił dalej młodzieniec, starając się zmusić Philipa, aby się położył. Okazało się to łatwiejsze niż przypuszczał. – Nie wstawaj już, dobrze? To trochę… przerażające – przyznał. 

Philip zamknął oczy, marząc o tym, by nie przyśniły mu się koszmary, a Pedro… Pedro wrócił z powrotem na koc i nie zasnął już do świtu. Z podnieceniem powitał pierwsze przebijające się przez nocne niebo promyki słońca. Raziły czerwienią.

Wstał bezszelestnie i rozprostował obolałe plecy. Rozciągał się przez chwilę, czując, że nie jest w najlepszym stanie. Spanie na podłodze jednak wydawało mu się ekscytujące i takie inne od tego, co miał na co dzień, że nawet nie przeszło mu przez głowę narzekać. Zamiast tego głowę miał pełną Philipa. Przyglądał się jego drżącym niczym skrzydełka motyla powiekom, obsypane cienkimi, fioletowymi żyłkami i patrzył, jak się budził. 

Chciałby, aby jeszcze kiedyś, chociażby raz, przytrafiła mu się okazja, by mieć taki widok. 

Spod powiek przedarło się jeszcze nie do końca świadome spojrzenie. Rzęsy zatrzepotały. Wzrok wyostrzył się. Philip uniósł się na łokciach. Materac, który miał pod sobą był miękki i wygodny. Czy to tak by wyglądało jego życie, gdyby urodził się z innym tytułem? Czy mógłby budzić się na takim materacu – a nie na słomie obszytej w materiał – gdyby udało mu się odkryć sekret pergaminu? 

Zmarszczył brwi. Dziwne jak szybko, zaledwie chwilę po obudzeniu, myślał tylko o tym. 

Pedro w tym czasie wstrzymał oddech. Czekał, aż przyjaciel na niego spojrzy, lecz kiedy to się stało, nie zauważył rozczulenia, na które liczył, a zdziwienie. 

– Och, Pedro… – Głos Philipa był lekko zachrypnięty, przypominał szron na szybie, po którym przejechano palcem. 

– Dzień dobry – szepnął zdenerwowany, patrząc, jak Philip się do niego  uśmiecha. Młodszy chłopak od razu się rozpogodził. 

– Przepraszam. Nie powinieneś spać na podłodze. 

– To nic takiego! Bardzo mi się podobało. – Spąsowiał, wiedząc, że palnął głupotę. Philip spuścił wzrok, ukrywając zmieszanie. – A... A ty? – zaczął szybko. Mówca był z niego żaden. – Dobrze ci się spało? Pamiętasz cokolwiek z nocy? 

– Nie – skłamał nie zastanawiając się. Nawet nie myślał o nocy. Blask poranka pozwalał mu się odciąć od koszmarów, do których nie chciał wracać.

Pedro otworzył usta, jakby chciał w tej sekundzie oznajmić mu swoje odkrycie, ale ugryzł się w język. Może Philip czułby się niezręcznie, gdyby mu powiedział, że jest lunatykiem? Może miałby opory, żeby położyć się spać, gdyby przytrafiła się jeszcze jedna taka noc? 

– Zdążę przygotować nam śniadanie zanim będziesz musiał iść do portu – powiedział zamiast tego, po raz kolejny tłamsząc się w sobie. 

Przeszedł przez pokój, patrząc, jak Philip wyplątuje się z pościeli. Ciekawie było móc obserwować go z rana, kiedy jego uśmiech jeszcze nie był tak promienny, a ciało w pełni sił. Pedro wyślizgnął się przez drzwi. Przemierzył korytarz a także schody, wstąpił do kuchni. Nie natknął się na ojca, ten najpewniej wciąż jeszcze spał. Lora również jeszcze nie przyszła. Czasami zdarzało jej się przychodzić później, ale nikomu to nie przeszkadzało, zwłaszcza że przynosiła wtedy najczęściej ze sobą słodkie bułki z miodem. Sprzedawano je na targu, ale rozchodziły się tak szybko, że Pedro, kiedy się tam zjawiał, zastawał zawsze puste stoisko. 

Z kuchni wziął wczorajsze, nie najświeższe już pieczywo. Ze spiżarni podkradł kostkę żółtego sera i butelkę mleka. Położył wszystko na drewnianej tacy. Dołożył jeszcze konfitury śliwkowej, którą wspólnie z gosposią robili w tamtym roku i uzbrojony w to wszystko, szybkim krokiem ruszył do wyjścia. 

W progu niemalże zabił się o ojca. 

Morgan spojrzał na niego nieprzytomnie. Kasztanowe włosy miał w nieładzie, nie przebrał się jeszcze w dzienne ubrania, a mimo to wyjątkowo szybko wydawał się rozbudzić, kiedy zobaczył syna. 

– Wymykasz się? 

– Po prostu wychodzę. 

– Philip może zjeść z nami – odpowiedział, wprawiając młodzieńca w zakłopotanie. Wyminął go. Pedro jeszcze przez moment zastanawiał się, jak wybrnąć z sytuacji, ale ciężka drewniana taca ciążyła mu w rękach, a Philip czekał. Dlatego mruknął coś tylko niewyraźnie, uspokajając bicie serca i faktycznie wymknął się z kuchni. 

Morgan powiódł za nim spojrzeniem, był pogrążony w myślach. Mechanicznie podwinął rękawy białej koszuli i zabrał się za rozpalanie ognia w piecu. Miał w zwyczaju pijać rano herbatę na pobudzenie. 

Zazwyczaj wstawał trochę później, wtedy herbata była już gotowa, a Lora zakładała ręce na biodra i patrzyła na niego jak na własne, niesforne dziecko. Zdarzały się jednak momenty, kiedy sam musiał ubrudzić sobie dłonie węglem. Czarny pigment zmywał później zimną wodą ze studni. Ale biała koszula pozostawała nietknięta pyłem. Czasami tylko dorabiał się ciemnych smug na policzkach. 

Dla jego brata pewnie byłoby to nie do pomyślenia, tak samo jak dla reszty jego starych przyjaciół

Z zamyślenia wyrwał go głośny stukot z góry. To Pedro upuścił tacę na biurko, nie będąc w stanie odłożyć jej delikatnie przez słabość w rękach. Philipa zastał z otwartą księgą jego ojca na kolanach. Sunął palcami po gładkiej powierzchni bardzo wolno. 

– Mogłem bardziej się przykładać, kiedy uczyłeś mnie czytać – przyznał, zdając sobie sprawę, z jakim trudem mu to przychodziło. 

– Miałeś inne obowiązki – odbąknął Pedro, podsuwając tacę bliżej chłopaka. Philip zamknął księgę. Odłożył ją na biurko. Pomyślał o głodnym rodzeństwie i coś zakłuło  go w piersi, gdy łamał w palcach chleb. Pedro poszedł w ślad za nim. Obaj zamoczyli pieczywo w konfiturze, do kubków nalali mleka. Ser rwali dłońmi; Pedro w ogóle nie pomyślał, że przydałby im się nóż. Zrobiło mu się głupio, ale Philip był zadowolony. Twarz mu się rozpogodziła. – Czy przyjdziesz również dzisiaj? – zapytał nieśmiało, żywiąc nadzieję, że Philip od tej pory będzie zjawiał się tu częściej. 

– Będę musiał wrócić do domu… 

– Och. – Pedro odwrócił wzrok. Nie chciał, żeby było po nim było zawód. – To zrozumiałe. 

Philip przytaknął. Chciał zobaczyć rodzeństwo, które najpewniej się o niego niepokoiło.  Musiał im powiedzieć, że wszystko było w porządku i że już niedługo wszystko się ułoży. Nie miał co do tego wątpliwości. 

– Ale spotkamy się wkrótce! – zapewnił wysyłając młodszemu chłopakowi promienny uśmiech. Wiara zaczęła w nim kiełkować jak nasionko soi na żyznej glebie. – Za dwa dni, nie dłużej! Obiecuję. – Oczy mu zalśniły. Odsunął się od biurka, wstał z energią. Wiedział, że Pedro go nie zawiedzie, że dzięki niemu wszystko się ułoży. Odkryją wielkie skarby ukryte w głębi góry i Pran już nigdy nie będzie takie, jak wcześniej. Wszystko się zmieni na lepsze! A on i jego rodzina… W końcu będą żyli w dostatku. 

– Nie wiem, czy wystarczy mi tylko tyle czasu – przyznał niechętnie młodzieniec. Nie chciał zawieść chłopaka, ale nie chciał go też zwodzić. 

– Pedro… Nawet jeżeli miałoby to potrwać miesiąc i tak będę ci wdzięczny. To, co robisz wiele dla mnie znaczy, nawet nie potrafię tego wyrazić słowami. – Zbliżył się. Dłonie położył na ramionach przyjaciela i uścisnął go krótko. 

– Wiem, o czym mówisz – odpowiedział, czując gorąco na policzkach. Miał wrażenie, że właśnie połączyła ich nić porozumienia. On też często miał problem ze słowami; te były zawsze takie problematyczne! – Ale postaram się – zapewnił żwawo. 

– Wiem. – Skinął głową, odsuwając się. Musiał czym prędzej udać się do portu, jeżeli nie chciał się spóźnić. 

– Philip! – Pedro odważył się go zatrzymać przed drzwiami. – Skąd to masz? – odważył się zadać jedno z nurtujących go pytań. 

– Sami dyplomaci ze stolicy mi to dali – wypiął dumnie pierś. W końcu nie skłamał. Nie skłamał… 

Pedro pokiwał z uznaniem głową. W jego oczach Philip był doskonały, na innych najpewniej też robił takie wrażenie. Zastanawiał się tylko… Dlaczego mu to dano, skoro nie potrafił tego przeczytać? Nie pozostawiono żadnej wskazówki? Będzie musiał go o to jeszcze kiedyś zapytać, tymczasem popatrzył, jak przyjaciel wyślizguje się z pokoju i odetchnął głośno.

Cóż to była za noc! Emocje do tej pory go trzymały, a wszystko to wydawało mu się nierzeczywiste. A jednak pergamin leżał na biurku, świadcząc o tym, że wszystko to wydarzyło się naprawdę. Pedro niepewnym krokiem podszedł do blatu i spojrzał na cienki papier. Smukłymi palcami powiódł po drobno zapisanych literach. Przetarł oczy.

Był niewyspany, a mimo to rozpierała go energia. Pół dnia wertował księgi, zapisywał słowa, zaznaczał papierowymi zakładkami ważne fragmenty, do których będzie musiał kiedyś wrócić i nie poddawał się, mimo że szło mu mozolnie. Szukanie odpowiednich słów w księgach zajmowało strasznie dużo czasu, a jeżeli już nawet udało mu się jakieś znaleźć, potem musiał odszukać je w przekładzie. Mógł tylko liczyć na to, że sens zdania nie wpływał na znaczenie słowa i przetłumaczone jest dosłownie. 

Praca pochłonęła go bez reszty. Do tego stopnia, że nie usłyszał wołania z dołu a nawet ciężkiego tupotu na schodach. Podskoczył, kiedy drzwi do jego pokoju otworzyły się zamaszyście. 

 – Pedro, na litość Bogów, czy ty ogłuchłeś? – Lora założyła ręce na biodrach i przyjrzała się krytycznie chłopakowi, a także bałaganowi, który panował w pokoju. Niepościelone łóżko, taca z niedojedzonym jedzeniem na blacie, niewywietrzony pokój... Gosposia zwęziła oczy. – Patrz no na siebie, nawet się nie przebrałeś! – Usłyszał w jej głosie dezaprobatę i skrzyżował ręce na piersi, jakby te miały go przed czymś obronić. Niechętnie też zerknął na koszulę nocną, w której spędził cały ten czas i zawstydził się. 

– Zostawić was na pół dnia… – mamrotała, wchodząc pewnym krokiem do pomieszczenia. – Kompletny chaos… – kontynuowała, podczas otwierania okna. Jej długa szara sukienka zamiatała za nią kurze z podłogi. – I co ty niby robisz? – powiedziała już prosto do chłopaka. – Zamieniasz się w ojca? Za młody jesteś na sińce pod oczami i dłonie zniszczone atramentem. No już, szybciutko, zmykaj stąd do kuchni, obiad gotowy – pogoniła go, a Pedro czym prędzej zeskoczył z krzesła. Podszedł do szafy. Nie chciał pokazywać się Morganowi w takim stanie. Zdjął z wieszaka cieniutką, zieloną koszulę idealną na upał i wąskie, kremowe spodnie, po czym spojrzał na Lorę, która podeszła do zrzuconych przez niego wczoraj ubrań. 

– Upiorę je! – zapewnił. Kobieta spojrzała na niego i pokręciła głową. 

– Chyba cię trochę zaniedbałam, Pedro – szepnęła, patrząc na jego nieuporządkowany pokój i brudne ubrania. 

– Obiecałem ojcu, że nie będę dokładać ci obowiązków – zaprotestował słabo, widząc błysk uporu w oczach kobiety. 

– Chyba robię się leniwa na stare lata – westchnęła ciężko i pokręciła głową. – Zmykaj już, ja się tu wszystkim zajmę. 

Pedro przez chwilę stał jeszcze niezdecydowany, ale wystarczyło jedno ostrzejsze spojrzenie i pomknął przez drzwi. Przebrał się w łazience. Na policzku dopatrzył się nierównych strupów. Nie podobały mu się. A Philip… Philip nawet nie zauważył. Nie zwrócił uwagi. 

W kuchni dostrzegł ojca, który siedział z głową zwróconą w stronę okna. Był nieobecny. Leżał przed nim niedojedzony posiłek i kolejny, zapieczętowany list.

 Nie rozmawiali, kiedy Pedro jadł, nie zapytał nawet o nic, kiedy chłopak odszedł od stołu. Cały czas pogrążony był w myślach i tylko czasami wzrok kierował na śnieżnobiałą kopertę. 

Pedro wyszedł do ogródka. Przeszedł się wzdłuż ściany lasu, wydłubał dłońmi kilka chwastów z grządek i odetchnął głęboko. Od siedzenia do późna i czytania bolała go głowa. Świeże powietrze pozytywnie wpływało na jego samopoczucie. Mimo to młodzieniec już nie mógł się doczekać, aż wróci do książek. 

Nie chciał zawieść Philipa. Gdyby to zrobił, zawiódłby samego siebie. 

Po powrocie do domu, jego pokój lśnił. Drewno błyszczało się od środków czyszczących, a w powietrzu unosił się specyficzny zapach, który drażnił chłopaka w nozdrza. Łóżko było pościelone, koszula nocna złożona w równą kostkę. Książki leżały ułożone na biurku, pergamin zaraz obok. Jedynie kurz, który unosił się w powietrzu lśnił na tle mocnego światła. 

Pedro usiadł i wziął się za pracę. Robił przerwy jedynie na jedzenie i sen oraz na krótkie spacery.  Widział wyraźne postępy, z czego był niezmiernie zadowolony, może nawet dumny, ale coś nie dawało mu spokoju – słowa, które odkrywał sprawiały, że czuł się niespokojny.

Philipa nie widział już trzeci dzień. 

Philip bowiem zmagał się  z własnymi problemami i chociaż miał odwiedzić Pedra wcześniej, nie mógł się na to zdobyć. Całymi dniami pracował ciężko przywdziewając uśmiech, lecz z każdym kolejnym zachodem coraz trudniej było mu udawać. Czuł coraz większą złość. Zarobione pieniądze wydawał na mąkę, mleko i paszę dla kur. Starał się wykarmić głodujące rodzeństwo, co nie było łatwe, kiedy ojciec więcej pieniędzy wydawał na bimber i pił nocami. 

Może też miewał koszmary i to był sposób, aby z nimi walczyć? Philip przystanął z siekierą w ręku, kiedy myśl ta pojawiła się w jego głowie. Pomyślał o kilku monetach ukrytych na wypadek, gdyby wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Zamachnął się. Ostrze utkwiło w spróchniałym drewnie. 

Mógłby spróbować. Być może to rozwiązałoby jego problem?

Starł pot z czoła. Nie dość, że przez cały dzień naprawiał zniszczone łodzie, to na wieczór, kiedy chciałby już odpocząć, dziabał drewno, które ojciec przywlókł z lasu. Ich zapasy po zimie były naprawdę liche, dlatego musiał zacząć to robić już teraz.  

Potrząsnął głową. Z rezygnacją spojrzał na stanowisko pracy, zebrał w kupkę trociny i przyłożył je grubym pniakiem, żeby nie rozwiał ich wiar. Potem rozejrzał się po podwórzu. Nikogo nie było. Dzieci pomagały ojcu łowić ryby, a matka najpewniej przygotowywała lichą kolację na ich powrót. 

Philip korzystając z okazji dyskretnie podszedł na tył domu. To tam udało mu się znaleźć bezpieczną skrytkę, w której chował oszczędności. Odchylił jedną z luźnych desek  w ścianie i z mocno bijącym sercem wyciągnął jedną z czterech monet. Szybko schował ją do kieszeni spodni. Odszedł, upewniwszy się, że deska przylegała gładko do ściany. Nie chciałby, żeby ojciec ją znalazł i przepił wszystkie oszczędności. Wystarczy, że Philip miał to dzisiaj  w planach. 

Droga przez Pran dłużyła mu się. Doskonale znał każdą ścieżkę na pamięć, spacery nie inspirowały go tak, jak Pedra. Chciałby już po prostu znaleźć się w gospodzie, usiąść przy ladzie i napić się zimnego piwa. 

Czuł nadzieję. Dlaczego wcześniej nie wpadł na pomysł, że alkohol mógłby mu pomóc? Nagle wydawało mu się to takie oczywiste. W końcu sen pijanego zawsze był mocny, nieprzerwany aż do rana…

Philip w końcu dotarł na plac targowy. Nie zwracał wielkiej uwagi na mijających go przechodniów, był skupiony na celu. Skierował kroki na zachód i odetchnął z ulgą, kiedy jego oczom ukazał się w końcu duży, ceglany budynek. Uświadomił sobie, że do tej pory był tam zaledwie kilka razy, a jeszcze nigdy w charakterze gościa. 

Wygładził ubranie. Dyskretnie wytarł twarz z kurzu i, będąc pewnym swojej decyzji, przekroczył próg. Gdy tylko to zrobił doszedł go gwar. W środku znajdowało się przynajmniej dwa tuziny ludzi. Kobiet było niewiele, w głównej mierze to mężczyźni zajmowali stoliki i rechotali donośnie. Większość z nich  była już pijana. 

Philip poczuł się niepewnie. Wzrokiem przesunął po zebranych. Natrafił na współpracowników, a kiedy ci zerknęli w jego stronę, pomagał im na przywitanie. Jednak to nie do nich skierował kroki. Podszedł do lady, za którą stała córka właściciela – urocza, ciemnowłosa dziewczyna z brązowymi oczami, wąskimi ustami i opaloną cerą. Uśmiechnęła się półgębkiem na widok Philipa. 

– Hej, Merilyn – przywitał się, siadając przy ladzie. Dłonie oparł na kolanach. Rozejrzał się na boki. Kilka miejsc dalej siedział jakiś starzec. Przysypiał z głową na ramieniu. Po drugiej stronie zaś zajęte były trzy krzesła. Philip rozpoznał w mężczyznach rolników z samego końca miasteczka. Śmierdziało od nich starym potem. 

– Philip – powiedziała zaskoczona, przecierając zabrudzony kufel niezbyt czystą szmatką. –  A niech mnie, ty tutaj?

Chłopak przytaknął z wolna głową. W dłoni ścisnął monetę, po czym wyjął ją i położył tuż przed dziewczyną. Dostrzegł zdziwienie na jej twarzy. Zacisnął wargi.

W całym Pran nie było tajemnicą, jak ubogie życie wiodła jego rodzina. 

– Chciałem napić się piwa – odparł, patrząc, jak Merilyn bierze monetę w dłoń, po czym wydaje mu resztę. Chwilę później dziewczyna nalała mu piwa z beczułki aż po same brzegi kufla. Philip nie mógł oderwać wzroku od bursztynowego płynu i od piany, która otuliła brzegi szkła. 

– W takim razie niech to będzie najlepsze piwo w twoim życiu. – Mrugnęła do niego figlarnie, a Philip wyprostował się dumnie.  

Chciałby, aby to była jego rzeczywistość. Niestety, był to jedynie krótki moment normalności, który tak szybko jak się zaczął, tak szybko prysł. 

– Możesz mi coś powiedzieć o tych dyplomatach z Saler? Na pewno ich widziałaś. Jacy byli, z kim rozmawiali? – Philip gawędził z dziewczyną swobodnie, podczas gdy ta tylko miała chwilę czasu pomiędzy obsługiwaniem gości i sprzątaniem. Głos miał weselszy. Piwo dobrze wpłynęło na jego nastrój, tak samo jak spojrzenie Merilyn; pogodne i wesołe, nieoceniające. 

Dziewczyna mrugnęła, brwi jej się zmarszczyły.

– Z Saler? – zastanowiła się, po czym utkwiła wzrok w ciemnych oczach. 

– Mhm. Trzy dni temu… – sprecyzował, dopijając ostatnie krople alkoholu. 

– Ale Philip – zawahała się – nikogo takiego tu nie było. Wiedziałabym o tym. 

– Nie było? 

– Nie…  Nie słyszałam nawet, żeby ktokolwiek ze stolicy ostatnio był w Pran. Jesteś pewien, że coś ci się nie pomyliło? 

Philip potrząsnął głową. Nie wiedział, co powiedzieć. 

– To dziwne – mruknęła, dolewając chłopakowi alkoholu. 

Zaiste, wszystko to było bardzo dziwne. Ale czy było prawdziwe?

***
Hej, cześć!
Tym razem wpadam do Was tylko tak na szybko, nawet nie będę się rozpisywać, bo cholera, czas mi przecieka przez palce (a jeszcze chciałabym coś popisać!) :D
Więc zostawię Was z nowym rozdziałem, mam nadzieję, że małymi kroczkami coraz bardziej wkręcacie się w historię P&P.
Swoją drogą miało być to krótkie opowiadanie, tymczasem prawie 40 stron za nami, a tak na dobrą sprawę jesteśmy jeszcze na samym początku. Ja i moje "szybkie" prowadzenie historii. ^^' Chociaż, może to i dobrze.
Dobra, uciekam. Trzymajcie się cieplutko, dziękuję, że czasami dajecie o sobie znać i do następnego <3

1 komentarz:

  1. Hej. Już dawno nie czytałam opowiadania ,w którym mam aż tyle pytań w głowie, podczas czytania. Wychodzi ci ono super. Aż nie mogę doczekać się następnej części. Pozdrawiam w.
    Ps. Mam nadzieję ,że będzie szybko ;)
    PS2. Dużo weny życzę

    OdpowiedzUsuń