W niewielkim domostwie na skraju miasta, gdzie kurz mieszał się z nieuprzątniętym, zaschniętym błotem, mieszkańców ze snu wybudził krzyk. Krzyk nie były niczym niezwykłym, dzieci ryczały cały czas, często z głodu, a często ze złości, więc matka nawet nie trudziła się, by do nich wstawać. Tak samo jak zmęczony pracą od świtu do nocy ojciec.
To jednak nie one nie dawały spać w nocy, a najstarszy syn, który wybudził się z koszmaru z panicznym krzykiem na ustach. Pled, na którym leżał, był mokry od potu, mokre były jego włosy i skóra. Ciało miał jak z kamienia, ciężkie, niemalże niewładne, siłę woli jednak większą, dlatego poruszał się z ogromnym wysiłkiem na sienniku.
Deski skrzypnęły, gdy bose stopy zetknęły się z ich powierzchnią. Dźwięk w niezmąconej niczym ciszy wydawał się głośniejszy niż za dnia. Głośny na tyle, że Philip bał się, że zbudzone wcześniej dzieci zaraz przylecą do niego z izby obok. Nie chciał tego, dlatego stanął w bezruchu i nasłuchiwał. Serce biło mu nienaturalnie szybko. Ciało zroszone potem obsychało dzięki podmuchom letniego wiatru; wciąż ociężałe, wciąż niezdolne do płynnych ruchów.
Sylwetka w ciemności poruszyła się dopiero, gdy oddechy domowników się wyrównały. Deski dalej skrzypiały, mimo że umazane brudem stopy starały się unikać tych najgłośniejszych, by nie robić hałasu.
Philip ostatnio często wędrował do okna w środku nocy, trasa ta była mu więc dobrze znana. Mógł przemierzyć ją w całkowitej ciemności, nawet gdy nie widział chociażby zarysu własnych dłoni. Nie potrzebował ich widzieć. Chciał tylko zaczerpnąć świeżego, nocnego powietrza. Chciał uspokoić myśli, wsłuchując się w szum płynącej niedaleko rzeki, chociaż to nie pomagało. Szum ten jakby brzęczał mu w głowie.