środa, 8 maja 2024

Druga Szansa: Bonus III Matura

 – Nie zdam! – Marcel wpadł prosto na Kacpra i wczepił dłonie w jego brązową bawełnianą koszulkę. – Nie zdam! – powtórzył zaciskając palce. Powieki miał rozszerzone, oddech płytki. Biała koszula z długim rękawem przykleiła mu się do ciała od potu, co niespecjalnie zaprzątało mu teraz głowę. – Wszystkie nasze plany… Studia…! Wszystko to na nic – histeryzował, wlepiając spanikowane spojrzenie prosto w niebieskie oczy. Oczy spokojne jak ocean albo niebo nad ich głowami. Czyste i pogodne.  

– Zdasz. 

– Nie. Nie wiesz, co było na tej maturze. Istny koszmar!

– Wiem. Już ją widziałem. 

Marcel sapnął. Palce dalej zaciskał na ubraniu chłopaka, mimo że stali na środku alejki, gdzie każdy ich widział. Nie obchodziło go to, zresztą w ich postawie nie było niczego romantycznego. Cały moment zdominowała panika większa, niż kiedykolwiek w Marcelowym życiu, a przecież było jej niemało! Powinien być przyzwyczajony, jednak nie był. Tygodnie przygotowań, długie godziny medytacji, a nawet zapewnienia Kacpra, że wszystko będzie dobrze, nie zdołały powstrzymać go przed stresem na sali, a także histerią po jej opuszczeniu. 

– Prawie nic nie pamiętam – jęknął. W głowie miał dziurę, jakby mózg zalał mu atrament. A przecież to tylko dłonie nim ubrudził. 

To były ślady zbrodni. Zbrodni, którą popełnił na papierze.

– Bo panikujesz jak zawsze. I przesadzasz – odpowiedział spokojnie Kacper, chwytając go za ręce. Uścisnął je krótko i posłał mu pewny uśmiech. – Marcel, robiliśmy każde z tych zadań przez ostatnie dwa tygodnie. Umiałeś je.

– Ale były inne dane… 

– Znałeś sposoby na pamięć. 

– Odpowiedzi były podchwytliwe – poczerwieniał. Z nerwów zrobiło mu się gorąco. Chciał wierzyć, że Kacper miał rację, ale to nie on tam był. Nie on strzelał przy niektórych zadaniach, z każdą minutą czując coraz bardziej przytłaczający ciężar porażki na karku. W pewnym momencie Marcel tak odleciał, że nie był w stanie się skupić i przeczytać polecenia ze zrozumieniem. Wszystko mu się pomieszało. 

– Kacper… – wychrypiał, czując, że zaczyna mu brakować oddechu. Jego twarz z czerwonej zrobiła się lekko fioletowa. 

– Hej, tylko nie to. – Reakcja chłopaka była błyskawiczna. W sekundę chwycił go pewnie i przyciągnął na najbliższą ławkę. Marcel opadł na nią bezwładnie. – Oddychaj. 

– Staram się!

– To tylko matma. Nie będzie cię wprawiać w taki stan. 

– Zawsze mówiłem, że to suka – wysapał, zerkając na chłopaka kątem oka. 

Dobrze, że trzymały się go resztki humoru, nawet tak słabego.

– Zawsze musisz gadać w najmniej odpowiednim momencie – skarcił go, widząc, że Rogacki z coraz większym trudem łapie powietrze. Marcel nie wściekał się za to. Słyszał w jego tonie zaniepokojenie, a gadanie w takiej sytuacji nigdy nie pomagało. 

– Nie mogę się uspokoić – przyznał po kilku minutach. Zazwyczaj tyle wystarczało, aby ataki przechodziły. Tym razem było gorzej. Kacper złapał go za rękę. Przysunął się.

– A powinieneś. Bo wiesz co? Nie mam cienia wątpliwości, że świetnie sobie poradziłeś. Tylko jak zawsze się nie doceniasz. A nawet jeżeli gorzej ci poszło… Co z tego? Świat się nie zawali, nawet jeżeli zawalisz maturę z matmy. W ogóle matura to dno. Przez trzy lata trują ci, że to egzamin dojrzałości, najważniejszy test w twoim życiu… Pieprzenie. To tylko sprawdzian wykutej na blachę wiedzy. Wątpię, żeby w jakimkolwiek stopniu oddawało to dojrzałość – parsknął wzburzony. Marcel wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami.

– Nie rozgadałeś się tak chyba od miesiąca. 

– Doceń to.

– Doceniam. – Uśmiechnął się blado. Zerknął na ich złączone dłonie, a potem rozejrzał się po otoczeniu. 

Ludzi było sporo, wszędzie kręcili się maturzyści. Nie wydawali się przerażeni. Słychać było raczej śmiechy i ulgę – najgorsze już za nimi. 

 Marcel pogładził kostki chłopaka i wyplątał dłoń z uścisku. Przyjemnie było trzymać go za rękę, ale wciąż nie zdecydowali się ogłosić swojego związku całemu światu. Być może jakby ich ktoś przyłapał byłoby lepiej. Marcel czasami naprawdę by tego chciał. W końcu minęło już osiem miesięcy odkąd byli razem, a wiedzieli o tym tylko nieliczni…

Chciałby trzymać go za rękę cały czas o nic się nie martwiąc. A jednak żył, gdzie żył, o zmartwienia więc nie było trudno. 

Odetchnął głęboko. Uspokoił się na tyle, by móc z powrotem zrobić normalny oddech. 

– Chyba mam problem ze stresem. 

– Mhm. I to duży. 

– To na pewno nie będzie koniec świata – dodał, prostując się. Dłońmi zaparł się o drewno. 

– Cokolwiek się stanie i tak się ode mnie nie uwolnisz. – Kacper wywrócił oczami. 

Jak zawsze wiedział, co powiedzieć. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Marcel się uśmiechnął. 

– Zabrzmiało jak groźba karalna – szepnął, zbliżając usta odrobinę bliżej ucha chłopaka. Kacper zerknął na niego pobłażliwie, by po chwili pokręcić niemal niezauważalnie głową. Przygryzł lekko wargę, co nie działo się często, a co Marcel szczerze uwielbiał. Dobrze znał ten wyraz twarzy. Widywał go czasami, kiedy zaczynał za dużo paplać w pewnych konkretnych sytuacjach, rozbudzając wyobraźnie swojego chłopaka.

– Raczej jak obietnica – sprostował Wawrzyński. Wyprostował się na ławce i odwrócił głowę na prawą stronę, dzięki czemu Marcel mógł na niego patrzeć bez skrępowania. Podobały mu się jego rozwichrzone włosy, które po zimie były ciemniejsze niż w poprzednie lato. Promienie słoneczne jednak już i w tym roku nie dawały wytchnienia, odznaczając się jaśniejszymi pasmami na włosach chłopaka. Marcelowi bardzo podobało się wyłapywanie jaśniejszych tonów i pasemek, chociaż gdy wpatrywał się w nie zbyt długo kolory zlewały się ze sobą i przestawał widzieć różnicę. Widział za to, że Kacper musiał bardzo szybko iść pod szkołę, bo nie było wiatru, który mógłby być sprawcą tak niesfornej, rozwianej fryzury. 

– Obietnica też mi się podoba – przyznał wciąż patrząc na jego profil. Chciał, by Kacper spojrzał na niego i wbił w jego oczy spokojne spojrzenie, by i on dalej mógł być spokojnym. Nie musiał czekać na to długo, bo chłopak odwrócił twarz w mgnieniu oka i z powrotem skupił się na nim. Wiadomo, moce Marcela zahaczały o telepatię, więc nie dziwota, że Kacper zrozumiał go bez słów. – Możemy zostać na tej ławce do nocy? – Tę prośbę wypowiedział już na głos, czując lekkie obawy, że w myślach Kacper tego by nie odczytał. 

– Absolutnie nie. – Wawrzyński mimo że usłyszał, nie miał zamiaru przystawać na tę propozycję. – Mam lepszy plan. 

– Lepszy plan? Kacper, tutaj jest świetnie. Słońce świeci, niebo jest przejrzyste, patrz, ludzie przechodzą nawet nie zaszczycając nas cieniem swojej uwagi… a ja czuję, że się uspokajam. 

– To dobrze. Ale jak zostaniemy na tej ławce, to po chwili i tak wrócisz do lamentowania – zdradził najbardziej prawdopodobny scenariusz. Marcel nie mógł się z nim nie zgodzić, najpewniej tak by się właśnie stało. – W zamian proponuję randkę. 

– Możemy mieć randkę na tej ławce. – Uniósł sugestywnie brew. 

– To byłaby najgorsza randka w moim życiu. Wstawaj – zarządził i płynnym ruchem podniósł się z ławki. 

– Jaki ty się wybredny ostatnio zrobiłeś – jęknął, ale poszedł w ślad za nim. 

Zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później atak paniki by do niego wrócił, gdyby nie zajął czymś myśli, ale w tej chwili czuł się tam naprawdę dobrze. Nie myślał już tak panicznie o maturze, ani o własnej przyszłości. Ufał słowom Kacpra, w końcu nie rzucał ich na wiatr i zaufał, że zostałby z nim nawet, gdyby okazał się życiową porażką i nie zdał matmy. Co w dalszym ciągu było dość prawdopodobne, może nawet za bardzo… 

Marcel potrząsnął głową i z rozpędu objął Kacpra przez ramię. Niemal się na nim uwiesił, byleby tylko odgonić od siebie natrętne myśli i, znosząc dzielnie ironiczne spojrzenie, dziarskim krokiem ruszył z nim jednym tempem. 

– Wiesz, jak już gadamy o tych randkach, to wydaje mi się, że najgorsza była na lodowisku.

– Marcel…  

– Więc uważam, że tę na ławce powinieneś znieść lepiej i nie krytykować moich pomysłów… 

– Przypomnij mi. Kto wpadł na pomysł z lodowiskiem? Och. Czy to przypadkiem… nie byłeś ty? 

– Uściślając, tak naprawdę to był to pomysł Agnieszki, której zaproponował to Antek, więc na dobrą sprawę w dalszym ciągu nie uważam, że to na mnie powinieneś się złościć… 

– Przecież się nie złoszczę. Tak samo jak nie złościłem się, kiedy zabrałeś mnie do kina na nieistniejący film. Albo kiedy poszliśmy na studniówkę i zalałeś mi koszulę sokiem malinowym, nie mówiąc już nic o… 

– Okej, okej. Zrozumiałem! – Marcel odsunął się z grymasem na twarzy. Jego dłoń zsunęła się z pleców Kacpra, na co chłopak nie zareagował. Mimo że wyglądali jak dwaj przyjaciele idący w dobrych nastrojach środkiem chodnika, wciąż nie przychodziła mu łatwo bliskość w miejscu publicznym, nawet taka. – Przyznaję, jesteś lepszy w planowaniu randek. 

– Mhm – Kacper zgodził się z nim zadowolonym pomrukiem. – Dlatego pozwól, że się tym dzisiaj zajmę. Przyda ci się mały reset. – Posłał mu lekki uśmiech, a Marcel oddał mu jeszcze bardziej promienny i szeroki. Uwielbiał sposób w jaki Kacper potrafił wpłynąć na jego nastrój, ale i samego Kacpra uwielbiał, więc to już go nie dziwiło. 

Rozpromieniony otarł się ramieniem o ramię chłopaka i westchnął z ulgą. Mocne promienie słoneczne raziły go w oczy, przez co w ich kącikach pojawiły się małe zmarszczki, a na skórze zrosił się pot, który co jakiś czas przecierał wierzchem dłoni. 

Już nie mógł się doczekać aż lato rozkręci się na dobre i zacznie najdłuższe wakacje w swoim życiu. Od tego dzieliło go jeszcze tylko kilka dni pełnych napięcia i stresu, ale kiedy te już przeminą… Przeżyje cudowne miesiące. 

– Ach, czyżby randka miała się odbyć w moim domu? – zagadnął i szturchnął Kacpra.

– Nie, geniuszu. Idź się przebrać w jakieś luźne ciuchy. I weź rower. 

– Rower? – powtórzył za nim i cały się rozpromienił. – Jedziemy w nasze ulubione miejsce? 

– Nie tym razem. To nie byłaby żadna niespodzianka. 

– Tajemniczy jak zwykle – skwitował Marcel, po czym pożegnali się ustalając na odchodnym kilka drobnych szczegółów. Chcąc zaoszczędzić trochę czasu, Kacper doszedł do wniosku, że nie będzie na niego czekać, tylko od razu pojedzie do Marcina, gdzie zostawił ostatnio rower i tam się spotkają. Marcel nie zgłaszał żadnych sprzeciwów. Byli umówieni.

Rogacki z każdym krokiem i kolejno pokonywanym na klatce stopniem czuł się coraz ciężej, jakby coś go przygniatało, albo jakby grawitacja uparła się, żeby został na paterze i nie wspinał się na trzecie piętro. Wychodziło na to, że działała mu na rękę – Marcel czuł bowiem, że gdy tylko przekroczy próg spotka się z nerwowym, wyczekującym spojrzeniem swojej mamy, a chyba nie był na to gotowy. Mimo to walczył, mozolnie stawiając kroki. Skoro już obiecał Kacprowi, że pójdzie po rower, to nie miał innego wyjścia. Nie wycofa się, chociaż chciałby, cholera! Mógłby odwlec ten moment do wieczora...

Przekręcił klucz w zamku i pchnął lekko drzwi. Te skrzypnęły, za co skarcił się w myślach. Już od tygodni miał się za to zabrać i je naoliwić, ale jak zawsze wszystko odkładał na później. 

Spodziewał się, że Ewa dopadnie do niego w kilka sekund, ale się pomylił. Rozglądając się, uchylił szerzej drzwi i przekroczył próg. Powoli zdjął buty, wsłuchując się w ciszę panującą w mieszkaniu. Świeży pot zalał mu kark, tym razem jednak nie miało to nic wspólnego z wysoką temperaturą panującą w pomieszczeniu. Marcel z trudem przełknął ślinę i ruszył do kuchni. Nikogo tam nie znalazł, więc przeszedł do salonu. Gdy zobaczył czubek głowy wystający zza kanapy nogi mu zmiękły. Odchrząknął. Oczami wyobraźni już widział nerwowy wzrok matki i słyszał tuzin pytań. 

Ewa odwróciła się lecz w jej spojrzeniu nie było zdenerwowania. 

– Marcel.– Uśmiechnęła się i poklepała kanapę obok siebie. Książkę, którą czytała odłożyła na stolik. – Będziesz tak stał? – zapytała, nie widząc żadnej reakcji ze strony syna. Dopiero wtedy Marcel poruszył nerwowo dłońmi, spojrzał na boki i wydukał coś pod nosem. 

 – Nie słyszę, co tam mamroczesz. – Wstała wbijając spojrzenie w chłopaka, który struchlał. – Ale nie muszę słyszeć, żeby wiedzieć, że zaraz mi tu zemdlejesz ze stresu – zaśmiała się lekko, podchodząc do niego. Ubrana była w szare leginsy i bluzkę na ramiączkach, która była bardzo miękka. Przynajmniej tak odczuł to Marcel, kiedy Ewa przytuliła go do siebie, a on położył jej dłonie na łopatkach. – Mam ci robić za kulę? Czy może od razu wezwać karetkę? 

– Mamo – jęknął, odsuwając się od niej gwałtownie. – Beznadziejnie mi poszło – sapnął, spuszczając wzrok. Stojąc w progu salonu naprzeciwko własnej matki, czekał na wyrok.

–  Och, dobrze, że na to nie trzeba wzywać pogotowia – odetchnęła, dalej nieporuszona zachowaniem, ani słowami syna. Marcel wbił w nią uważne spojrzenie. 

– Nie jesteś…  – zawahał się, nie wiedząc dokładnie co miałby powiedzieć. 

– Zła? 

– Rozczarowana – sprostował z nietęgą miną, na co Ewa pokręciła głową, po czym skrzywiła się, jakby jej syn był największym idiotą, jaki stąpa po tej ziemi. 

– Rozczarowana? Marcel, nigdy nie będę tobą rozczarowana. – Odsunęła się, kładąc mu dłonie na ramionach i spojrzała prosto w spanikowane oczy. Bił od niej spokój i pewność, dzięki czemu chłopak mimowolnie odetchnął z ulgą. Jej słowa zadziałały na niego jak plaster, przyklejony na świeżą rankę; krew automatycznie przestała wypływać i nawet już tak nie bolało. Rogacki uśmiechnął się szeroko. Wciąż nie mógł uwierzyć, że z każdej strony dostawał tyle wsparcia. Był cholernym szczęściarzem, że miał taką rodzinę i Kacpra, i...  – Chyba że dalej będziesz gadał takie głupoty albo stał jak słup soli – kontynuowała, puszczając go. Marcel cofnął się o krok i wyszczerzył się. 

– Jesteś super, wiesz? 

– Wiem. Na szczęście jest to dziedziczne – parsknęła i pokręciła głową. – A teraz przebieraj się. Pójdziemy gdzieś na obiad. 

– Och. – Marcel skrzyżował ręce na piersi. – Tylko że tak jakby już jestem zajęty. Właściwie to się spieszę. 

– Właśnie widzę, jak się spieszysz.

– Ale jutro pójdziemy, co ty na to? – zaproponował, wycofując się do pokoju. Ewa westchnęła. 

– Koniecznie. 

– I weźmiemy Zuzię. 

– Oczywiście. 

– Napijemy się piwa… 

– Marcel! Tylko dzisiaj nie pij! – Ewa jakby się ocknęła. – Pamiętaj, że jutro masz angielski… 

– Angielski – powtórzył kpiąco. – Mamo, mam to w małym palcu. Ale spokojnie. Nie będę pił. I nie wrócę późno – zapewnił, widząc charakterystyczną zmarszczkę na czole kobiety. 

– O dwudziestej masz być w domu. 

– Po dobranocce? – Zrobił wielkie oczy, po czym chwycił za drzwi od własnego pokoju. Ewa wciąż stała przy nim, wiernie towarzysząc mu w przechadzce po mieszkaniu. 

– To nie są żarty… 

– Tak, tak – machnął na to ręką, przy okazji chcąc odgonić kobietę jak natrętną muchę. – Mamo, stoisz w drzwiach – zauważył, kiedy kobieta już chciała się odezwać. – Chcę się przebrać – dodał, jakby nie było to oczywiste. 

Na szczęście nie musiał tego więcej powtarzać. Ewa nawet jeżeli nie była zadowolona, odsunęła się i wróciła do salonu, gdzie zostawiła wcześniej czytaną książkę. Marcel natomiast całkiem sprawnie się przebrał i zrobił sobie kanapkę, którą przegryzł w drodze na balkon, skąd wyciągnął rower. Zanim wyszedł pożegnał się z mamą, która w dalszym ciągu była w podejrzanie dobrym nastroju, a potem już tylko klął na własny rower i trzecie piętro, z którego musiał go sprowadzić. 

Wyszedł z klatki zgrzany i z siniakiem na łydce. Nie wyglądał już tak oficjalnie. Przebrał się w najbardziej workowate ciuchy jakie znalazł. Po pierwsze, żeby było mu wygodnie, ale przede wszystkim, żeby nie przypominały mu o porannym koszmarze. Chciał się odciąć od egzaminów.

Wsiadł na rower i bez zwłoki ruszył do domu Słowińskiego. Czuł na twarzy przyjemny, ciepły wiatr, który wpadał mu pod ubrania i łopotał nimi wściekle, kiedy mknął przez miasto z zawrotną prędkością. Na obrzeża dotarł w niecałe dwadzieścia minut. 

Przekroczył furtkę pewnie, prawie jakby wchodził do siebie. Nic dziwnego, ostatnimi czasy czuł się tu bardzo swobodnie. Był częstym bywalcem tego pięknego domu, w którym kiedyś miał okazję pracować. 

Kacper właśnie wyprowadzał rower z garażu, Marcin stał przy nim. Rozmawiali. Gdy go zobaczyli Rogacki uśmiechnął się szeroko i podszedł do nich. Pobieżnie spojrzał na Słowińskiego, bez zaskoczenia odnotował cienie pod oczami i poszarzałą cerę. Mężczyzna ostatnimi czasy prawie wcale nie wychodził. 

– Cześć! – przywitał się. Pamiętał jak kilka miesięcy temu przebywanie z Marcinem sprawiało mu dyskomfort. Dziwnie się czuł, kiedy go widział, ale uczucie to szybko zniknęło. Bądź co bądź, wcale się w nim nie zakochał, nieważne, co kiedyś myślał. Był raczej… zauroczony. Teraz wydawało mu się to głupie i nie na miejscu, ale wtedy odkrył coś ważnego. Coś, co wpłynęło na całe jego życie i pozwoliło mu być tu, gdzie jest. A pomijając ten nieszczęsny egzamin, było naprawdę dobrze. 

– Szybko poszło – zauważył Kacper, lustrując rozwichrzone włosy Rogackiego. 

– Spieszyłem się. No i mama nie maglowała, jak mi poszło. 

– Słyszałem, że to zakazany temat – odezwał się Marcin siląc się na uśmiech. Marcel potaknął żwawo, zerkając na niego. 

– Moje największe tabu – przyznał wywołując tym krótki śmiech. Kacper pokręcił głową.

– Chodźmy już – poprosił – zanim którykolwiek z was je złamie. Wszyscy wiemy, że macie na to równe szanse. 

Marcel z Marcinem wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Kacper miał rację.

–  To na co czekacie? Idźcie i bawcie się dobrze. 

– Czyli ty jesteś już wtajemniczony, co do naszych planów, a ja wciąż nie? Kacper, wydaje mi się, że musimy poważnie porozmawiać – łypnął na niego, co tylko spowodowało, że Wawrzyński przyciągnął go do siebie i objął ramieniem niczym niesforną kulkę. 

– Idziemy Marcin, bo to zmierza w bardzo złym kierunku. 

– Hej! – Rogacki sapnął, gdy Kacper ciągnął go w stronę furtki. 

– No właśnie. Pa! 

– To nie było pożegnanie! – oburzony Rogacki nabrał powietrza w płuca. – Tylko wyraz mojego absolutnego sprzeciwu – kontynuował nadąsany. 

Kacper spojrzał na niego z góry. Jedną dłonią wciąż go trzymał, w drugiej prowadził rower, więc ciężko było mu utrzymać równowagę. Mimo to pochylił się i pocałował go lekko w skroń, a Marcel od razu zmiękł. Spojrzał na swojego chłopaka lekko zarumieniony, że ta scena odbyła się przed Marcinem, ale serce zatrzepotało mu w piersi radośnie. 

 – Um, to do zobaczenia Marcin! – krzyknął Rogacki potulnie, nawet się nie odwracając. 

Słowiński odkrzyknął pożegnanie, kręcąc głową. Jego głos brzmiał zwyczajnie, chociaż musiał włożyć w to dużo wysiłku. Dopiero niedawno dowiedział się, jak łatwo było mierzyć własne nieszczęście szczęściem innych i jak ciężko było udawać, że jest inaczej. Potrząsnął lekko głową, nawet nie zdając sobie sprawy, że Kacper odwrócił się i patrzył na niego, podczas gdy Marcel ładował się na rower. 

– Dalej mi nic nie powiesz? 

– Sam się domyślisz – odparł Wawrzyński w chwili, kiedy znaleźli się za bramą. 

Marcel westchnął. Tak to właśnie z Kacprem było. Czasami po prostu nie dało się z niego czegoś wyciągnąć, mimo że wcale nie powinny być to takie tajne informacje! 

– Chcę zobaczyć twoją reakcję – dodał, bo zauważył, że Marcelowi nie spodobała się jego odpowiedź. – Chwila cierpliwości cię nie zabije. 

– Zdziwiłbyś się 

Jechali przez miasto. Nie trwało to długo. Kierowali się prosto na zjazd na wał, który był niedaleko domu Marcina. Mijało ich sporo samochodów, co więcej nawet na obrzeżach kręcili się maturzyści, najczęściej z browarem w rękach. Policja nie odwiedzała często tych rejonów. 

Wjechali na wyboistą, pokrytą betonowymi płytami drogę. Spadki i wzniesienia, a także piach wypełniający dziury sprawiały, że ciężko się im jechało z wcześniejszą prędkością, ale jakoś dawali radę. Jeszcze przez chwilę mijali stare domostwa i ogródki, by niedługo potem zostawić je za sobą. Po lewej stronie rozciągały się pola, na którym w oddali widniało pojedyncze drzewo. Po prawej krajobraz zdominowała plantacja chmielu. Drobne listki z niedojrzałymi owocami wspinały się po podporach. W powietrzu unosiła się wilgoć od rzeki, przez co był wyczuwalny zapach trawy. W maju wszystko wyglądało pięknie, zieleń była soczysta, drobne białe kwiatki obsypywały poboczne kępy. Droga zmieniła się u ubitą ziemię. Było na niej widać szerokie ślady kół, najpewniej ciągnika. 

– Z Marcinem jest już chyba lepiej –  zagadnął Rogacki.

–  Nie powiedziałbym. Ale dobrze się kryje. 

– To fakt.

– Tak – odparł niechętnie. – Odkąd pamiętam liczyły się dla niego pozory. Nieważne jak gównianie się czuł, nigdy się nie przyznał, że nie jest z nim dobrze. To taki typ, co zawsze jest dla kogoś, nigdy dla siebie.  

Umilkli. Wiatr świstał ostro, kiedy wjechali na wał i jechali górą, jeden przy drugim. Po prawej stronie zza drzew i krzewów prześwitywała Wisła. Mieniła się w słońcu. Gdzieniegdzie przy brzegu można było dostrzec sylwetki ludzi, którzy wybrali się tu na piknik lub by rozpalić ognisko, co nie było zbyt legalne, ale za to bardzo satysfakcjonujące. Pewnie dlatego ogień migał im przed oczami co kilkadziesiąt metrów. Marcel zerkał na to z zazdrością. Już nie mógł się doczekać wakacji, aż cała ich paczka znowu zacznie spędzać wieczory nad Wisłą...

– Wiem coś o tym. Nawet dla mnie dużo zrobił, chociaż byłem obcym człowiekiem – bąknął, nie wiedząc czemu nagle ich rozmowa zrobiła się taka niezręczna. – Ale skoro tak, to może zamiast nad nim wisieć i się litować, musisz dać mu do zrozumienia, że jest potrzebny?

Kacper odchylił się do tyłu, jedną rękę zdjął z kierownicy i spojrzał na Marcela. Teraz jechali znacznie wolniej. 

–  Zaprosiłem go, żeby jechał z nami –  przyznał. –  Pewnie zniszczył bym tym naszą randkę i mogłoby być czasami dziwnie, ale nieważne, bo i tak się nie zgodził. 

–  Daj spokój. Będziemy mieli jeszcze mnóstwo okazji do randkowania. Dobrze, że go przynajmniej zaprosiłeś. 

– Gdy mi odmówił, trochę na niego naskoczyłem i spytałem dlaczego nie chce jechać. I dostałem dziesięciominutowy wywód, podczas którego opowiedział mi, że zabrał do Kazimierza Łukasza, kiedy przyjechał do niego pierwszy raz z Warszawy. 

–  Och, a więc jedziemy do Kazimierza – Marcel wtrącił głupio. 

–  Kurwa. –  Kacper zacisnął usta i odwrócił głowę. Patrzył teraz przed siebie z niezadowoloną miną. 

–  Spokojnie, Kazimierz to dość oklepane miejsce na randki. 

–  Ta nie będzie oklepana. 

–  Nie przejdziemy się deptakiem i nie zajdziemy na gofry? 

–  Nie. 

–  Szkoda z dzieciństwa pamiętam, że robią je naprawde świetne. 

–  Chyba że będziesz bardzo chciał. 

–  Myślę, że będę bardzo chciał –  przyznał, oczami wyobraźni już widząc, jak idą razem z Kacprem przez środek rynku, w dłoni trzymając pokaźne gofry, z których niefortunnie spadają owoce, a bita śmietana brudzi im nosy. W ustach czują słodycz, różne faktury mieszają im się na językach, puszysta śmietana, zbite borówki, miękkie maliny i chrupiące brzegi ciasta stanowią fuzję, której nie sposób się oprzeć. Tak samo jak nie sposób się oprzeć zapachowi palonego cukru, delikatnemu i nęcącemu... 

–  Marcel? 

–  Hm? Wybacz, fantazjowałem – przyznał. Szybko zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, więc dodał prędko: –  O gofrach! 

–  Wolałbym, żebyś o mnie. 

–  Byłeś w tej fantazji. Stałeś obok –  bąknął, dochodząc do wniosku, że byłoby lepiej, gdyby się nie odzywał. Wzdychając ciężko, przyśpieszył. Kacper zaraz do niego dołączył, wciąż zamyślony. 

Jadąc, minęli się z inną grupą rowerzystów. Wyglądali na zawodowców. Ich mięśnie pracowały pod ciasnymi kombinezonami w jaskrawych kolorach, twarze były skupione, oblepione kropelkami potu. Kiedy ich minęli w uszach Marcela wybrzmiał świst, a w twarz uderzył delikatny podmuch wiatru. Chłopak pozazdrościł im techniki i westchnął. Nie miał zamiaru się dzisiaj śpieszyć. Wolał cieszyć się wiosennym słońcem i bezchmurnym niebem, a także rozmową, która rodziła się między nimi od czasu do czasu, by urwać się po chwili wzmożonego wysiłku. 

Kiedy Marcel się nie odzywał, wracał do fantazjowania, przez co na jego twarzy od razu pojawiał się lekki uśmiech. Wcześniej był odrobinę zbyt ostry dla Kacpra. Fakt faktem, randki w Kazimierzu były oklepane, ludzie zjeżdżali się tam z całej Polski,  ale Marcel nigdy wcześniej takiej nie miał i doceniał inicjatywę. 

Droga po wale upłynęła im w mgnieniu oka, to nie było wyzwanie dla tak wprawnych kolarzy jakimi byli. Dalsza trasa ciągnęła się przez ciasny chodnik przy ruchliwej ulicy. Nie było tam już tak przyjemnie, ale i ten odcinek upłynął im bardzo szybko. Mijali domy z ogródkami wbudowane na wzniesieniu, a zapach kwiatów, które pięły się przy płotach bez problemu dochodził do ich nozdrzy.  Nawet się nie obejrzeli a już wjeżdżali na nadwiślański deptak. 

– Trudno uwierzyć, że nie ma tu tylu ludzi – zagadnął Marcel, rozkoszując się promieniami słońca padającymi na jego twarz. 

– Sezon jeszcze dobrze się nie zaczął. 

– I dobrze, bo nie mielibyśmy jak przejechać. – Rozejrzał się na boki. Wisła mieniła się w słońcu, niemal go raziła, ale nie mógł się jej oprzeć i obserwował jej zawiłości i powstałe na środku piaskowe wysepki. Po drugiej stronie chodziło kilku ludzi, stąpając po jeszcze nienagrzanym piasku i wściekając się z psami. Czworonogi brodziły w wodzie, po czym wskakiwały na powstałe wyspy i otrząsnęły się z wody, ochlapując właścicieli. 

Marcel uśmiechnął się szeroko. Tę same aktywności na szczęście miał na co dzień u siebie w mieście i nie zazdrościł gromadce znajomych znad drugiego brzegu, bo samemu często spędzał tak czas. Nawet pies im czasem towarzyszył. Niestety Rozpruwacz bał się wody i nie moczył w niej nawet łap, ale i tak miło było przechadzać się z nim brzegiem. 

– Jedziemy dalej deptakiem? 

– Myślałem, że chcesz gofry? 

– No pewnie, że chcę, ale nie wiem jakie masz plany i co chcesz robić najpierw. 

Kacper zastanowił się. 

– Zdecydowanie najpierw gofry. 

– Tak mi mów – uśmiech rozświetlił twarz Marcela, bo fantazje już niedługo miały stać się rzeczywistością. 

Jeszcze przez chwilę jechali prosto po czym skręcili w jeden ze zjazdów po lewej stronie i wjechali na drogę prowadzącą w stronę rynku. Minęli namiot z tanimi książkami i stoiska z pamiątkami, gdzie sprzedawano bransoletki i kapelusze. Im bliżej byli rynku tym więcej ludzi mijali, ale wcale im to nie przeszkadzało. Najprawdopodobniej to oni bardziej przeszkadzali biednym przechodniom, którzy wzdrygali się, kiedy przejeżdżali koło nich zbyt szybko. Ale dzięki takiemu tempu na miejsce dotarli błyskawicznie. 

Zsiedli z rowerów. Marcel wciągnął głęboko powietrze do płuc i wzrokiem objął cały rynek razem ze znajdującą się na środku studnią. Dawno go tu nie było. Kiedyś jeździli tu z mamą i tatą na specjalne okazje, potem gdy tata odszedł, specjalne okazje przestały być świętowane w ten sposób. 

Idąc przy sobie z rowerami po przeciwnych stronach, przystanęli w krótkiej kolejce do stoiska z goframi. W powietrzu unosił się zapach palonego cukru, dokładnie tak jak zapamiętał to Marcel, a za ladą atrakcyjny, ale bardzo zmęczony chłopak, patrzył się na nich z pustką w oczach… Rogacki doskonale to rozumiał, dlatego na poprawę humoru, gdy tylko dostali swoje zamówienie, wrzucił kilka złotych do słoiczka z opisem “na wakacje” i życzył mu miłego dnia. Kacper uniósł brew. 

– Jestem zazdrosny.

– Tak, gofry są dla ciebie niemałą konkurencją – odparł, starając się zachować poważny wyraz twarzy. Wawrzyński parsknął. 

– Jasne. 

– Teraz akurat nie ściemniam – przyznał, wgryzając się w chrupiąco-puszyste ciasto. Bita śmietana rozpuściła mu się w ustach, a owoce dodały trochę kwaśnego smaku. Marcel zmrużył oczy z przyjemności i popatrzył na biedną wersję deseru swojego chłopaka – on wziął gofra tylko z cukrem pudrem, co dla Marcela było zbrodnią. Nawet większą od tej, którą popełnił dzisiaj na maturze. 

Ale kto tam zrozumie Kacpra. 

Kiedy jedli przechadzali się po rynku niespiesznym krokiem. Rowery zostawili w cieniu po tym jak spięli je łańcuchem. Ich ramiona co jakiś czas stykały się ze sobą i było to przyjemne. Z okolicznych ogródków restauracyjnych dochodziły ich rozmowy pięknie ubranych kobiet i przystojnych mężczyzn. Kilku maturzystów również tam się znalazło, a ci którzy nie mieli pieniędzy, albo zwyczajnie nie mieli ochoty, chodzili po rynku i oglądali wystawy obrazów ulicznych artystów. 

– Nie chcesz karykatury? – zapytał Kacper, wskazując głową na panią ubraną w białą koszulę, siedzącą na środku rynku i zachęcającą do skorzystania z jej oferty. 

– Och, proszę cię. Całe moje życie to karykatura. 

Kacper roześmiał się, a Marcel mu zawtórował. Oczywiście wolał nie wspominać, że był to śmiech przez łzy. Bo przecież to, co powiedział wcale nie było jakimś żartem! O nie. Jego życie bywało pokręcone. I gdyby chciał, to mógłby zamiast komedii robić z niego dramat, ot co! 

Zakręcili. Marcel co prawda wcale nie miał ochoty jeszcze wracać, ale dał się poprowadzić chłopakowi. Na linii wzroku mieli swoje rowery, do których zaczęli się kierować. Marcel nie zwracał dużej uwagi na mijanych ludzi, ale jedna para rzuciła mu się w oczy i z tego co zauważył, Kacprowi również. 

Dwójka mężczyzn otwarcie trzymająca się za ręce, szła od strony zamku w ich kierunku. Mogli mieć około czterdziestu lat. Ubrani w eleganckie ubrania, rozmawiali ze sobą spokojnie. Jeden miał na nosie przyciemniane okulary, drugi idealnie przystrzyżoną brodę. Biła od nich pewność siebie, której niestety ani Kacper ani Marcel nie mięli. 

Rogacki szturchnął chłopaka. 

– To moglibyśmy być my. 

– Może będziemy jak skończymy czterdziestkę. 

Marcel prychnął. Zafascynowanym spojrzeniem śledził dwójkę mężczyzn. Jeden z nich, ten bez okularów, wyczuł jego desperackie spojrzenie. Spojrzał na niego. Marcelowi zrobiło się goręcej. Czuł się przyłapany. Mężczyzna uniósł brew, po czym posłał mu uśmiech. 

Poznał swojego. 

Rogacki speszył się i przysunął bliżej Kacpra. Chciałby, aby chłopak przygarnął go do siebie, tak jak zrobił to na podwórku Marcina, ale ten nawet nie drgnął. Chciał złapać go za rękę, ale ręka ta nie była dostępna. 

Westchnął z rezygnacją i podniósł głowę na świat, który w tym momencie był im tak nieprzychylny. Chociaż to może jedynie oni stawiali sobie bariery, a świat nie miał tu nic do rzeczy. Mężczyznom, którzy właśnie ich minęli się udało, dlaczego im miałoby nie wyjść tak samo? 

– Czy jak pojedziemy na studia przestaniemy w końcu udawać? – Marcel zagadnął cicho, ściągając na siebie uwagę Kacpra. Chłopak zmarszczył brwi. 

– Czy jest ci źle, tak jak jest? 

Nie było. Oczywiście, że nie było źle. Ostatnie miesiące były najlepszym, co mu się w życiu przydarzyło, nie rozważał więc tego w kategorii, że było mu źle. Po prostu… czegoś mu brakowało. Swobody i spontaniczności, a udawanie przyprawiało go czasami o ból żołądka. 

– Nie jest – odpowiedział defensywnie. Czuł wiszące między nimi napięcie, jak zawsze, kiedy poruszali ten temat. 

Kacper nie chciał się w to zagłębiać. Nie było w tym nic dziwnego. Doświadczył tyle bólu i zawodu ze strony swoich rodziców, że niejeden by tego nie udźwignął. Marcel nie mógł robić mu o to wyrzutów sumienia i nie chciał psuć mu nastroju, kiedy Wawrzyński tak desperacko starał się mu go poprawić. 

Uśmiechnął się krzywo i wziął głęboki oddech. 

– Już nie mogę się doczekać, aż zobaczę co zaplanowałeś. 

Kacper rozluźnił się. 

– Niecierpliwy jak zawsze.

– Kochasz to – wypalił bez wahania. Kacper posłał mu wymowne spojrzenie. Nie zaprzeczył. 

Przeszli do swoich rowerów i odpięli je. Tłum na rynku robił się coraz większy, więc Marcel bez żalu się stamtąd oddalił. Pojechali na mniejszy plac, przy którym znajdowało się mnóstwo straganów z regionalną żywnością i dopiero tam poznali, co to znaczy tłok. 

Cudem nie spowodowali żadnego wypadku po drodze. 

– Dlatego miałem w planach ominąć rynek – westchnął Kacper, kiedy dotarli do ulicy. 

– Te gofry były tego warte. 

– Skoro tak mówisz. 

Po asfaltowej drodze mijały ich najczęściej meleksy obładowane turystami. Z każdego roztaczał się monotonny głos przewodnika puszczanego na głośniczku. Marcel starał się wychwycić o czym była mowa, ale nie było to łatwe, gdy po chwili głos cichł na wietrze. 

– Ścigamy się z nimi? – zaproponował, wskazując Kacprowi mały samochodzik.

Chłopak ocenił sytuację. Przyjrzał się drodze, a nie widząc większego zagrożenia, które mogłoby odebrać Marcelowi życie, skinął z wolna głową. 

Uradowany Rogacki pomknął do przodu, Kacper wystrzelił zaraz za nim. Dogonili meleksa w kilkanaście sekund dzięki wzmożonej aktywności. Pot zrosił im się na czołach, ale nie było to coś, czym by się przejmowali. Obaj uwielbiali jeździć na rowerze.

Kierowca pojazdu spojrzał na nich z ukosa i również przyspieszył. Jechali na jednym poziomie przez kilkanaście sekund, wymieniając się wyzywającymi spojrzeniami, do czasu aż meleks znacząco zwolnił. 

Marcel obejrzał się za siebie z zawodem. 

Wstąpił w niego duch rywalizacji i nie pogardziłby dłuższą trasą wyścigów, niemniej turyści mogliby nie być zadowoleni z tego, że ominęli atrakcję turystyczną na rzecz ścigania się z upartymi nastolatkami. 

Łapiąc haustami życiodajne powietrze, Marcel zwolnił i zrównał się z Kacprem. Nie dość, że wyprzedził pojazd, to także własnego chłopaka. 

Zawsze był lepszy na krótszych dystansach. Niestety przegrywał, gdy przychodziło im się mierzyć dłużej niż przez kilkanaście minut. Być może dlatego, że poddawał się nagłym impulsom energii, która opuszczała go tak szybko, jak tylko się pojawiła, Kacper natomiast stawiał na monotonną pracę, która dawała mu długotrwałe efekty. 

– Dokąd teraz? 

– Przed siebie. 

Marcel wywrócił oczami. 

–  No co. Jest tylko jedna droga. – Kacper odparł ze skruchą. 

Droga faktycznie była jedna. Prowadziła przez sielską wieś. Marcel nie wiedział, że tereny wokół Kazimierza, zawsze tak głośnego i pulsującego życiem, tak szybko przemienią się w oazę spokoju. 

Miał wrażenie, że cofnął się do innej epoki. Stare domy stroiły kwietne ogródki, dzikie i piękne. Z płotów odchodziła farba. Łuszczyła się na mocnym słońcu do tego stopnia, że poczuł nieodpartą potrzebę, aby zeskrobać ją palcami. 

Gdyby nie jechał na rowerze pewnie by to zrobił. 

Otulało ich ciepłe powietrze. Dało się w nim wyczuć zapach niedawno ściętej trawy, pylących kwiatów i ziemi. Niektóre posesje były zaniedbane. Zarośnięte chwastami i krzewami, z zapadłym dachem i sypiącym się tynkiem. Budziły w Marcelu zew odkrywcy, który chciałby wedrzeć się do nich i poznać historię zapomnianych miejsc. 

Inne działki wzbudzały w nim nutkę zazdrości, gdy dumnie prezentowały się na ulicy, kusząc altankami, huśtawkami czy warzywnymi ogródkami. 

Spokój i różnorodność sprawiały, że się odprężył. Życie toczyło się dalej. Wciąż. Bez końca. Ludzie pracowali, odpoczywali, śmiali się, milczeli. 

Nieważne czy zdał, czy nie zdał matury z matematyki, świat parł do przodu. I on też będzie. 

Uśmiechając się szeroko, zbliżył się do swojego chłopaka. Wyciągnął do niego rękę. Kacper spojrzał na niego z wysoko uniesionymi brwiami. 

–  Ty po prostu nie możesz się oprzeć sytuacjom, które mogą być potencjalnie niebezpieczne. 

–  Życie na krawędzi mnie kręci – odparł głupkowato. 

Kacper chwycił go za rękę. Spletli palce. Jechali przy sobie bardzo wolno, pilnując aby na siebie nie wpaść. 

–  To romantyczne – stwierdził Marcel na swoje usprawiedliwienie, kiedy zrobiło im się bardzo niewygodnie. 

–  Ogromnie – przyznał sarkastycznie Kacper. 

Rogacki wywrócił oczami i puścił jego dłoń, tak szybko, jak tylko najechał na zdradziecki patyk. Serce zatłukło mu szaleńczo w piersi, gdy prawie wjechał w swojego chłopaka. 

Odchrząknął. 

–  Ogromnie romantyczne – skwitował Kacper przeciągając charakterystycznie głoski. 

–  Zejdź ze mnie. 

Wawrzyński przybrał pokerową minę. 

– Jeszcze nie wszedłem. 

Cisza po tych słowach wybrzmiała między nimi z mocą kościelnego dzwonu. Marcel uniósł brwi, zamrugał. Wlepił w Wawrzyńskiego wzrok, kąciki ust mu drżały, ale starał się zachować powagę. Kacper otworzył usta, żeby coś powiedzieć, niemniej nabrał tylko powietrze. Speszył się. 

– Ogromnie romantyczne – zauważył Rogacki, starając się jak najlepiej naśladować wypowiedź swojego chłopaka sprzed chwili. 

Wawrzyński zaklął pod nosem. Odwrócił głowę. Zapatrzył się w horyzont. Najwyraźniej miał dość jakichkolwiek interakcji z Marcelem przez najbliższy miesiąc. Albo przynajmniej tydzień. 

Rogacki wiedział, bo już to testował. 

Roześmiał się radośnie, całkowicie beztrosko. Jego dobry nastrój trwał, gdy mijał stare zabudowania, kapliczki ozdobione kolorowymi chorągiewkami, polany a nawet dziki, bujny las, który niedawno obudził się do życia po wyjątkowo paskudnej zimie.

Zewsząd dochodził go świergot ptaków. Stukanie dzięcioła wywoływało w nim jednocześnie lekki dyskomfort i ekscytację. Dźwięk był dogłębny, niemalże wchodził mu pod skórę. Gdyby był tu sam mógłby odczuwać niepokój, dlatego cieszył się, że Kacper jechał obok. Oczywiście nie miał zamiaru mu tego mówić. 

Zamiast tego skupił się na podziwianiu lasu, w którym iglaki mieszały się z drzewami liściastymi, tworząc mozaikę najróżniejszych odcieni zieleni, a połamane gałęzie zdobiły runo, tak samo jak delikatne dzwonki konwalii majowych otoczone wysoką trawą i morzem zawilców.

– Skąd ty wynajdujesz takie miejsca? – Westchnął oczarowany urokiem lasu. 

– Piotrek mnie tu kiedyś zabrał.

– Wy zawsze odkrywacie najlepsze miejscówki – przyznał, wracając myślami do pamiętnego ogniska nad Wisłą, gdzie niemal skręcił kostkę. Nie mógł uwierzyć, że niedługo minie prawie rok od tamtego wydarzenia, niemniej pozacierane wspomnienia i rozmowy, uświadamiały mu, że czas leciał nieubłaganie. 

– Świat jest po to, żeby go odkrywać – stwierdził łagodnie Kacper, wskazując ręką przed siebie. Marcel spojrzał w tamtą stronę. Ścieżka wyprowadziła ich z lasu na wzgórze i ukazała im rozciagające się w dole połacie terenu, na który składały się widniejące w oddali pola, białe plaże na Wiśle i bezkresna zieleń lasów mieszająca się z błękitem nieba. 

Marcel odrzucił rower na trawę i podszedł na skraj wzgórza, ciągnąc Kacpra za sobą. 

– Opłacało się jechać pod górkę, aby to odkryć – przyznał, śledząc wzrokiem przepływający po rzece statek wycieczkowy. Był wypełniony po brzegi ludźmi, opalającymi twarze i ramiona w pełnym słońcu.

– No i teraz będzie z górki. 

– Same plusy. 

– Jest nawet ławka – zauważył Kacper wskazując za siebie. Marcel odwrócił się. 

Stała tam tuż pod linią drzew, zbutwiała, na niskich betonowych nogach, ale wystarczająca dla ich wymęczonych  mięśni.  

– Właśnie wszystkie warunki udanej randki zostały spełnione. 

– A ty i tak powiesz, że jestem mało romantyczny. – Przewrócił oczami. Marcel przylgnął do jego boku z błogim uśmiechem na twarzy. Usiedli. 

– A ty potem i tak zrobisz coś, aby uświadomić mi, że się mylę. – Zawsze tak było. 

Korzystając z chwilowej samotności, Kacper pochylił się nad nim, chwycił w palce jego brodę i pocałował na znak swojego romantyzmu. Albo ze zwyczajnej ochoty. 

Jakby nie było Marcel nie narzekał. 

Splótł palce z palcami chłopaka, wpatrując się w niebieskie obłoki. 

–  Wiesz, właściwie to chyba nie poszło mi tak najgorzej. 

–  Wiem. 

–  Ale i tak…

–  Bez ale, proszę. – Spojrzał na niego błagalnie. –  Wiem, że masz już ławkę, więc możesz lamentować do woli, ale nie rób mi tego. 

–  Lubię cię torturować. 

–  Też to lubię, ale nie werbalnie, Marcel. Nie werbalnie – powtórzył poważnie.

Rogacki westchnął zrezygnowany. Położył rękę partnera na swoim udzie i odwrócił ją wewnętrzną stroną do góry. Palcem wskazującym zaczął kreślić wzroki wzdłuż pociagłych linii, odnajdywał żyły na nadgarstkach i przedramionach, gładził je i zatrzymywał się w miejscach na skórze, ozdobionej przez pieprzyki. 

–  Łaskotki też ledwo znoszę –  przypomniał mu, jednak nie wyrywał ręki. 

– Przestań marudzić. 

–  Muszę marudzić częściej, żebyś wiedział, co znoszę na co dzień. 

–  Genialny pomysł jak szybko zniszczyć związek – zauważył, unosząc ironicznie brwi. Kacper posłał mu przeciągłe spojrzenie.

–  Przysięgam, że każdy inny straciłby cierpliwość do ciebie po miesiącu. 

–  Po tygodniu.

–  Albo dniu –  mruknął i wyrwał rękę, kiedy uczucie mrowienia na skórze stało się nie do zniesienia. Rozmasował ją, po czym grzecznie odłożył na swoje miejsce. 

Marcel uśmiechnął się od ucha do ucha. 

Kacper faktycznie lubił tortury. 

Oparł głowę o jego ramię. Korzystał z okazji, że jest w pięknym miejscu z cudownym człowiekiem i nie lamentował zbyt dużo. Obserwował, jak słońce zmienia położenie na niebie, słuchał śpiewu ptaków dochodzącego z lasu, jadł przygotowane przez Kacpra kanapki i torturował go, czasami również werbalnie, tak długo aż nie musieli się zawijać, wypłoszeni przyjściem grupki głośnych trzydziestolatków.

Gdy tego dnia kładł się do łóżka uśmiech zdobił mu twarz aż do zaśnięcia. 

Zdobił go również przed samą maturą z angielskiego, tylko spełzł w jej trakcie, kiedy Marcel zobaczył leżący przed sobą egzamin. Nie powrócił nawet wtedy, gdy dostrzegł Kacpra stojącego przed szkołą. Podbiegł do niego blady jak ściana. 

– Nie zdam! – Krzyknął, wczepiając palce w jego koszulkę. 

W odpowiedzi usłyszał jedynie ciężkie westchnięcie. 


***

Hej! Ktoś się spodziewał tutaj jeszcze kolejnego dodatku? 

Pewnie nie, biorąc pod uwagę moją (nie)aktywność. :')

Niemniej bardzo miło mi tu do Was wrócić! Stęskniłam się za wrzucaniem tekstów do internetu, tak samo zresztą jak za Marcelem i Kacprem. Mam nadzieję, że Wy trochę też? 

Jednak to, że ich nie wrzucam nie oznacza wcale, że nie piszę. Przeciwnie, przez ostatnie lata powoli sobie działam, skrobię nowy tekst, poprawiam te, które już napisałam i mam malutką nadzieję, że kiedyś uda mi się coś wydać. 

Jeśli więc lubicie moje powieści, moich bohaterów i chcielibyście śledzić, co tam się u mnie dzieje, to założyłam Instagrama, na którego serdecznie Was zapraszam:


https://www.instagram.com/autorka_s.bartkiewicz?igsh=MWlzNTBwNTkwYTY2dQ==


nazwa: autorka_s.bartkiewicz


Będę tam wrzucać różne treści, pewnie jakieś ciekawostki, quizy czy kolaże, może jakieś sneak peeki z nowego tekstu, czy informacje o mnie i o tym jak mi idą postępy. Pomysłów mam dużo! Ich zalążek możecie zobaczyć już w kilku pierwszych postach, które wrzuciłam. Nie ukrywam, że ten Instagram będzie też sposobem na wyżycie się artystycznie, więc jeżeli podobają Wam się treści, które już tam wiszą no to… będzie tego więcej. 


Dajcie znać, co myślicie o tym maturalnym dodatku. Panika Marcela Was rozczula czy irytuje? I czy Wawrzyńskiemu należy się jakiś order za cierpliwość? No i komu jest żal Marcina? Biedaczek dalej się nie otrząsnął po tym, jak Łukasz z nim zerwał, mimo że minęło już kilka miesięcy od rozstania :v 


Swoją drogą sprzedałam Wam naprawdę fajny pomysł na spędzenie dnia, jeśli będziecie kiedyś planować wypad do Kazimierza. Wycieczka śladem Marcela i Kacpra brzmi całkiem ekscytująco, nie? No może bez ścigania się z meleksem. To trochę niebezpieczne. Nie róbcie tak. 


Mam nadzieję, że widzimy się na Instagramie  <3


ps  Jak myślicie Marcel zdał tę maturę z matmy czy nie?  :V 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz